06 października 2011

THE CURE "FAITH" (1981)


Jeżeli "Seventeen Seconds" było pierwszym, jeszcze nieśmiałym krokiem w kierunku jądra ciemności, to "Faith" wydaje się być przestąpieniem progu, za którym bledną kolory jesieni. Tu już nie ma miejsca na ciepłą herbatkę i wirujące liście, tutaj jest już tylko szarość, deszcz i smutek. Rzadko kiedy oprawa wizualna tak dobrze współgra z muzyką. Ruiny opactwa tonące we mgle robią naprawdę niesamowite wrażenie. Nie inaczej jest z muzyką, która pomimo swej prostoty i przygnębiającego wymiaru, doskonale ilustruje teksty odnoszące się do zagadnień wiary i duchowości. Aż trudno uwierzyć, że w latach osiemdziesiątych, gdy nagrywano niniejszy album, listy przebojów szturmowały zespoły związane z nurtem new romantic.

Cóż zatem przygotował dla nas nasz nadworny farmaceuta? Żeby się o tym przekonać musimy nastawić płytę. Odwracając pudełko w spisie medykamentów widzimy zaledwie osiem pastylek, ale to i tak wystarczająco, aby z pozycji wertykalnej, przenieść się do horyzontalnej. Gdyby porównać "Seventeen Seconds" z "Faith" to można by pokusić się o stwierdzenie, że płyty te są do siebie bliźniaczo podobne gdyby nie poziom smutku. Na "Faith" poziom desperacji i przygnębienia osiąga zdecydowanie wyższe wartości. 

Już początek tej opowieści nie pozostawia złudzeń, co do podróży jaką będzie nam dane odbyć. The Holy Hour czaruje oniryzmem, prostotą oraz przepiękną linią basu, która to stanie się znakiem firmowym apteki The Cure. Po nastrojowym wprowadzeniu, czas na przebojowy Primary, który pędzi niczym pociąg ekspresowy. Szkoda, że pan Smith już takich utworów nie nagrywa, choć pewnie z perspektywy czasu, wydają się one reliktem przeszłości. W Other Voices znów przesiadamy się do pociągu osobowego, którym mkniemy sobie poprzez upiorne majaki senne. Głosy wydają się dochodzić jakby spoza tego świata i nie wiemy czy to co widzimy dookoła, to prawda czy wytwór naszej wyobraźni. Wraz z dojazdem do stacji, na której wszystkie koty są szare (All Cats Are Grey) mamy już pewność, że nic nie zakłóci tego klimatu, że nie czekają nas żadne drastyczne zmiany nastroju. Tu po prostu wszystko biegnie ustalonym torem, a my niczym bierni obserwatorzy, możemy tylko stać i czekać na to co ma nieuchronnie nastąpić. Z mgieł wynurza się pogrzebowy korowód zabierając nas na stypę (The Funeral Party). Ilekroć słucham tego utworu, przed oczami mam tańczące pary w czarnych garniturach i czarnych sukniach, wirujące w rytm tej niespiesznej muzyki. Szaleństwo miesza się z narkotycznym otępieniem i dużym nietaktem byłoby wciąż żyć. Jednakże ktoś podsuwa nam tabletkę o nazwie Doubt i nagle zostajemy wyrwani z marazmu. W pamięci wciąż majaczą nam obrazki z poprzednich podróży, ale i one z czasem zostają zagłuszone przez deszcz. Wyblakłe fotografie rozmywają się w strugach wody dryfując po oceanie, ale na ratunek jest już za późno, bowiem tonący człowiek (The Drowning Man) podaje nam swoją dłoń. Wciągani w zimną toń przez topielca, możemy tylko wierzyć, że wszystko to co nas spotkało to sen, z którego zaraz się obudzimy, a jedyną wodą jaką dane będzie nam poczuć, to zimny pot spływający po naszym ciele. Nie pozostaje nam nic prócz wiary (Faith). Tylko ona trzyma nas przy życiu. Amen.   
  
Jakub "Negative" Karczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz