Okładka ich pierwszej płyty była co najmniej dziwna i nie korespondowała za bardzo z treścią albumu. Trudno jednak winić o to zespół, który dopiero wypływał na szerokie wody muzycznego biznesu. Nawet im, pomysł umieszczenia na okładce sprzętu AGD, wydawał się czymś absurdalnym.
Nauczeni na błędach pierwszej płyty, poszli po rozum do głowy i już kolejny album - "Seventeen Seconds" (1980) - był dziełem z gruntu przemyślanym. Tutaj nie ma miejsca na przypadkowość czy niedbalstwo. Tajemnicza okładka intryguje i zachęca do zapoznania się z muzyczną zawartością krążka. W tych niespełna 36 minutach, The Cure zawarło swój manifest artystyczny. Zamysł twórcy zrealizowany jest tu z niebywałą konsekwencją i precyzją. Wchodząc w ten świat, mamy wrażenie jakby wszystko co słyszymy, było muzycznym zapisem jesiennej aury. Dźwięki płyną leniwie, niekiedy tylko nabierając tempa. Klimat jaki się wytwarza jest wręcz niesamowity, a dzięki prostocie wyrazu, kolejny raz uświadamiamy sobie jak niewiele trzeba by powstało prawdziwe arcydzieło. Już wprowadzenie w postaci A Reflection, narzuca nam odbiór "Seventeen Seconds". To nie jest płyta przy której można sprzątać mieszkanie, bądź prowadzić jakieś konwersacje. Wymaga ona skupienia, ciszy i przede wszystkim zaangażowania się w każdy z tych dziesięciu utworów. Ciepła herbatka i świeczki będą idealnym asortymentem wzmacniającym klimat tej muzyki. Minimalistyczne tony leniwie przesuwające się przez nasze uszy, mimo pozornej oziębłości, ożywiają w nas piękne krajobrazy i sprawiają, że muzyka ta jest pełna ciepłych, jesiennych kolorów. Nie ma sensu rozpisywać się o poszczególnych utworach, bowiem każdy z nich zasługuje na uwagę i wyróżnienie. Każdy czymś urzeka i czaruje. Nieważne czy są to szybkie i przebojowe utwory pokroju Play For Today, A Forest czy też minimalistyczne In Your House, który przypomina zwiedzanie domku Baby Jagi, gdzie wszystko jest tajemnicze i niesamowite. Te dziesięć utworów tworzy jedną, nierozerwalną całość. Przy takich płytach, aż ciśnie się na usta stwierdzenie, że pisać o muzyce to jak tańczyć o architekturze. O takich rzeczach się nie pisze, je się po prostu przeżywa.
"Seventeen Seconds" to dopiero pierwszy krok na ścieżce prowadzącej, aż do ciemnych zakamarków duszy Roberta Smitha. Stanowi idealne wprowadzenie w świat muzyki cold wave i jest jak spacer po lesie w piękny jesienny dzień. Tu słońce dopiero chyli się ku zachodowi, na "Faith" niknie za chmurami, by zgasnąć na "Pornography". Przed zastosowaniem tej k(i)uracji proszę skonsultować się z lekarzem lub farmaceutą.
Jakub "Negative" Karczyński
Świetny album!
OdpowiedzUsuńDla mnie wszystko od Seventeen Seconds, do Wish (z małą zadyszką na The Top) to jazda obowiązkowa.