06 marca 2019

# a to słabe: THE CURE - THE TOP (1984)

# a to słabe, to cykl w którym przyglądać będziemy się płytom powszechnie uważanym za te słabsze lub po prostu zbywanym wymownym milczeniem. Chciałbym wydobyć na światło dzienne albumy, o których się nie mówi lub mówi się niewiele. Sprawdzimy czy obiegowe opinie mają rację bytu czy może już czas zadać im kłam rozprawiając się z nimi raz na zawsze.
 
Jeśli byśmy spróbowali wskazać najmniej udany album w dyskografii The Cure, album "The Top" (1984) miałby spore szansę, aby znaleźć się na najwyższym miejscu tego podium. Jest on najbardziej dziwacznym tworem grupy penetrującym tak obszary psychodelii jak i popu. Zrywa tym samym z mrocznym wizerunkiem grupy co dla wielu było tym co przelało czarę goryczy. Wielokrotnie też zarzucano mu, że jest to bardziej solowe dzieło Roberta Smitha niż pełnoprawne dzieło The Cure. Jak więc ocenić ten album? Jako dzieło Szalonego Kapelusznika, w którego wcielił się Robert Smith czy może sprytny zabieg wydobycia się z dusznej, gotyckiej estetyki? Wszystko zależy od punktu widzenia. Poniżej przedstawię Wam swój.

Album "The Top" powstał w okresie dość intensywnej działalności Roberta Smitha, który poza The Cure zaangażował się w pracę z grupą Siouxsie & The Banshees oraz projektem The Glove. Zbyt dużo obowiązków jak i eksperymenty z LSD nie pozostały bez wpływu na stan psychiczny Smitha. Nic dziwnego, że album "The Top" brzmi jak psychodeliczna podróż po zażyciu LSD. Z jednej strony mamy tu sporą dawkę popu, ale też album nie jest wolny od mroku znanego z przeszłości. Wygląda to trochę tak jakby Smith próbował wypracować nową formułę dla zespołu łącząc te dwa elementy w całość. To co na "The Top" dopiero nabierało kształtów znalazło swoją dopracowaną formę rok później na albumie "The Head On The Door" (1985). To co jednak najbardziej intryguje w albumie "The Top" to właśnie ten jego eksperymentalny charakter. Wyobrażam sobie, że Smith realizował swe najbardziej dziwaczne pomysły przepuszczając je przez estetykę The Cure. Choć album ten  w niczym nie przypominał czasów mrocznej trylogii - "Seventeen Seconds" (1980), "Faith" (1981), "Pornography" (1982), to muszę przyznać, że to co zapowiadało się na spektakularną katastrofę, zakończyło się nie znów tak źle jak można by przypuszczać. Owszem była to dość radykalna zmiana obarczona ogromnym ryzykiem, ale Smith przygotował sobie zawczasu grunt pod to przemeblowanie stylistyczne wypuszczając album "Japanese Whispers" (1983), zbierający single powstałe po rozpadzie grupy. "The Top" nie było aż tak bezczelnie popowe jak owe fantasy singles, ale też nie epatowało takim mrokiem jak "Pornography". Z pewnością wpuściło nieco światła do wnętrza tej gotyckiej budowli, którą Robert Smith postanowił spektakularnie unicestwić i odbudować, ale już według innych planów. W mojej opinii "The Top" to najbardziej niedoceniony album w całej dyskografii The Cure i zarazem jedno z najbardziej zróżnicowanych dzieł jakie wyszło spod ręki Smitha. Dopiero albumem "Wild Mood Swings" (1996) udało wbić się ponownie w te buty, ale też i zaskarbić sobie miano jednego z najgorszych wytworów grupy. Jeśli oceniamy te płyty przykładając do nich "gotycką miarkę", to oba te albumy nie mają absolutnie żadnych szans na obronę. Jeśli jednak zaakceptujemy fakt, że ten gotycki gorset zaczął już nadmiernie uwierać Roberta Smitha i damy mu prawo do artystycznych poszukiwań, to może łatwiej będzie nam zaakceptować zawartość "The Top". To co urzeka mnie na tym albumie poza wielobarwnością i wyjątkowym klimatem lat osiemdziesiątych, to ta szalona kreatywność Smitha, jego młodzieńczy głos i absolutna nieprzewidywalność kolejnego kroku. Słuchając tego albumu pierwszy raz, jesteśmy niczym Alicja, która podążając za białym królikiem, trafia do jego dziwacznej norki. Jeśli zdecydujemy się kontynuować tę podróż, odnajdziemy tam drzwi do świata tyleż dziwnego co fascynującego. Raz stykamy się z szaloną gwałtownością wyrażoną takimi utworami jak Shake Dog Shake czy Give Me It by za chwilę zanurzyć się w popowym szafarzu takich nagrań jak Dressing Up lub The Caterpillar. Najciekawsze jest jednak to, że wszystkie te dość dziwaczne elementy tworzą spójną całość. No może z wyjątkiem dość hałaśliwego  Give Me It, który trochę wybija nas z rytmu. Jednak dość szybko wracamy na znajome tory psychodelii i podążamy nimi już do samego końca. Tak na dobrą sprawę nie ma tu żadnego utworu, który by mi przeszkadzał, słuchając więc tej płyty czerpię z niej tylko i wyłącznie przyjemność. Gdybym miał wskazać te fragmenty albumu, do których powracam najczęście to byłyby to z pewnością takie nagrania jak Birdmad Girl, Wailing Wall, Dressing Up, Piggy In The Mirror i The Empty World. Sami więc widzicie, że jest tego dość sporo stąd też absolutnie nie potrafię zgodzić się z głosami krytyki jakie padają w stosunku do tego albumu.

Podsumowując. Z pewnością nie jest to najwybitniejsze dzieło The Cure i absolutnie daleko mu do poziomu i rangi takich pozycji jak "Pornography", "Disintegration" (1989) czy choćby "Wish" (1992). Jednakże "The Top" ma w sobie sporo uroku jeśli tylko nie podejdziemy do niego śmiertelnie poważnie. Każdy przecież potrzebuje odrobiny oddechu, czegoś lżejszego, aby odreagować nadmiar złych emocji. Nie dziwię się więc Robertowi, że po nagraniu swojej mrocznej trylogii, zdecydował się przerwać tę podróż. Był to chyba ostatni moment, w którym to można było zejść z pokładu zanim ten statek dotrze do miejsca, z którego nie ma już powrotu.
 
Jakub Karczyński


16 komentarzy:

  1. Czy autor odpowiada na komentarze? A skoro nie - po co to okienko?????

    OdpowiedzUsuń
  2. Zaniedbałeś Faith... A to jest numer one.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zaniedbałem? Album był recenzowany na łamach Czarnych słońc osiem lat temu, dokładnie w dniu 6.10.2011.

      Usuń
  3. Chodziło mi o zdanie: Podsumowując.... Dla mnie Faith jest najlepsze, ale oczywiście to kwestia gustu. Mam do niego sentyment być może dlatego, że to jeden z pierwszych albumów Cure które usłyszałem. Nawet pamiętam okoliczności. To był sklep akwarystyczny w Bydgoszczy i dwóch chłopaków z magnetofonem - kaseciakiem Grundiga z którego leciała muzyka. Zapytałem ich wprost o nazwę zespołu. I tak poszło. Świadkiem wydania kolejnych płyt byłem już w pełni świadomy. Disintegration dostałem krótko po wydaniu od znajomych z Holandii... Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trzeba było tak od razu napisać, nie byłoby wtedy żadnych wątpliwości. Osobiście uwielbiam całą trylogię ("Seventeen Seconds", "Faith", "Pornography")i uważam, że jest doskonała, choć każda z płyt ma odmienny klimat. "Faith" jest świetne, ale ja z kolei mam duży sentyment do "Seventeen Seconds", które emanuje takim fajnym ciepłym klimatem. "Faith" z kolei jest zimna, wręcz lodowata, a "Pornography" to już czysty mrok.

      A co do tych pierwszych albumów to zawsze kochamy je najbardziej jakiekolwiek by one nie były. Tutaj najsilniej działa sentyment. Też mam wiele takich płyt, do których powracam od czasu do czasu by przywołać wspomnienia dawnych dni. Pozdrawiam.

      Usuń
  4. I o to chodzi!!! Wrzuciliśmy Cie na główną u nas - łączy nas muzyka, pozdro

    OdpowiedzUsuń
  5. "Moje" Kury mają 3 szczytowania: "AllCatsAllGrey", "HowBeatifulYouAre" i... "DressingUp"

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Każda Kurka wspaniała choć każda inna. Osobiście miałbym spory problem, aby wytypować swoje trzy. Zbyt dużo tego.

      Usuń
  6. Fajny album. Dziwię się recenzentom, którzy przez dziesiątki lat go zjeżdżali i dawali najniższe oceny. Czuję, słuchając go wenę Smitha i świeżość pomysłów. Zdecydowanie wolę The Top od zbyt długiego Kiss Me Kiss Me,zaś Caterpilar to mój ulubiony kawałek Kiurów, przy którym gęba mi się śmieje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że wynika to z faktu, że The Cure było kojarzone z zupełnie inną muzyką więc słuchacze musieli być w niezłym szoku, gdy otrzymali coś takiego jak "The Top". Z perspektywy czasu sądzę, że to dobry album, pokazujący nam w jakim miejscu był wtedy Robert Smith. Oczywiście nie może się on równać z najlepszymi dokonaniami grupy, ale też nie zamykałbym go w ciemnej piwnicy. Osobiście nie mam z nim większego problemu stąd też powracam do niego od czasu do czasu.

      Usuń
  7. TheCure to jest The Cure nie do podrobienia ja uwielbiam płytę The top muszę kupić sobie deluxe edition bo jest super prawdziwa psychodelia

    OdpowiedzUsuń
  8. Birdmad Girl, Wailing Wall, Dressing Up i The Empty World to bardzo dobre utwory, lubię do nich wracać. Echa Walling Wall powracają później w Snakepit i to też bardzo lubię kiedy coś jest połączone. Pod względem całości The Top jest dla mnie ciekawsze niż The Cure (2004) czy 4:13 Dream (który nic nie wnosi poza rewelacyjną kontynuacją Uyea Sound czyli Underneath the Stars). No jak można nie lubić Dressing Up? ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dwa ostatnie albumy The Cure poległy na produkcji. Brzmienie, które wykreował Ross Robinson jakoś mi nie leży, a to co zrobił Keith Uddin do spółki ze Smithem na "4:13 Dream" to jakaś tragedia. "4:13 Dream" pod względem kompozycyjnym był całkiem udany, ale produkcja zawaliła sprawę dlatego też większą przyjemność czerpię ze słuchania "The Top", gdzie skupiam się na tym co zostało tam nagrane, a nie na aspektach technicznych. Mam tylko nadzieję, że produkcją nowej płyty zajął się prawdziwy specjalista, a nie jakiś amator.

      Usuń
  9. Zgadzam się absolutnie z recenzją. Bardzo zjechany przez krytykę album...

    OdpowiedzUsuń