13 lutego 2019

# a to słabe: DEAD CAN DANCE - DEAD CAN DANCE

Niniejszym chciałbym zainicjować nowy cykl, który nazwałem # a to słabe, w którym to przyglądać się będziemy płytom powszechnie uważanym za te słabsze lub  po prostu zbywanym wymownym milczeniem. Chciałbym wydobyć na światło dzienne albumy, o których się nie mówi lub mówi się niewiele. Sprawdzimy czy obiegowe opinie mają rację bytu czy może już czas zadać im kłam rozprawiając się z nimi raz na zawsze.


Gdy wkraczałem dopiero w świat muzyki Dead Can Dance wszyscy polecali mi w pierwszej kolejności albumy w rodzaju "Within The Realm Of Dying Sun" (1987) czy "The Serpent's Egg" (1988). Skądinąd słusznie bo to naprawdę klasowe dzieła, ale gdy dochodziło do omówienia ich debiutanckiej płyty to słyszałem zazwyczaj, że to jeszcze taki nieopierzony Dead Can Dance, surowy, a przez to mniej atrakcyjny więc nie warto zawracać sobie nim głowy. Długo wierzyłem w te słowa i trzymałem się z dala od tej płyty, ale przyszedł taki czas, że postanowiłem się z nią zmierzyć. Pierwsze wrażenie było faktycznie niezbyt korzystne bo gdy człowiek zaczyna słuchać Dead Can Dance od tych naprawdę dopracowanych dzieł to kontakt z debiutem wypada blado. Czuć tu jeszcze tę surowość, brak tu tego rozmachu, ale z czasem doceniłem i ten pierwiastek. Gdyby wymazać z pamięci wszystkie płyty Dead Can Dance i posłuchać tego materiału z tak zwaną czystą kartą to nie wierzę byśmy go nie docenili. Jest tam wszystko to co kochamy w ich muzyce, zaczynając od etniczności poprzez mrok, zjawiskowe głosy Lisy i Brendana, a skończywszy na pięknie poprowadzonych liniach melodycznych. Rzekłbym nawet, że ich debiut zawiera elementy, których nie spotkamy już na ich późniejszych albumach. To właśnie tutaj można się przekonać jak brzmiał Dead Can Dance, gdy wykorzystywał jeszcze tradycyjną sekcję rytmiczną, a potencjalne zyski dzieliły się na cztery osoby. Wśród zgromadzonych na albumie preciozów muzycznych na szczególną uwagę zasługują takie nagrania jak Ocean  z pięknie poprowadzoną wokalizą Lisy, dającą już wyobrażenie tego co dopiero miało nadejść na kolejnych płytach. Nie mniej urokliwe jest A Passage In Time, które to użyczy w przyszłości swą nazwę kompilacji podsumowującej w 1991 roku dorobek zespołu. Owo nagranie od razu wpadło mi w ucho za sprawą swego dość przebojowego charakteru i interesujących partii instrumentalnych. Jeśli zaś chcemy przekonać się o tym skąd inspirację czerpała szwedzka Arcana to wystarczy nastawić wieńczące*  album nagranie Musica Eternal.

Debiutancki album choć dziś może brzmieć jak brudnopis do właściwego dzieła (także ze względu na swoje brzmienie), w 1984 roku mógł robić wrażenie i z pewnością robił choć sukcesu komercyjnego nie odniósł. Nikt jednak wcześniej nie stworzył tak niezwykłego dzieła scalającego dwa tak odległe światy jakim jest świat muzyki poważnej (brrrr, okropne określenie wykorzystane tutaj z pełną premedytacją dla podkreślenia owych różnic) i tej mniej poważnej czyli popularnej. Choćby za to jesteśmy winni pokłonić się temu albumowi w pas.

OCENA: nie taki diabeł straszny jak go malują

Jakub Karczyński

* dotyczy edycji zawierających wyłącznie podstawowy materiał płyty. W większości wydań dograno czteroutworową EP-kę "Garden Of The Arcane Delights".
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz