11 września 2022

DOM BEZ KLAMEK


Mam w swych zbiorach płyty, których słuchanie to wręcz czysta przyjemność. Mam też takie, które pozwalają wątpić w zdrowie psychiczne ich twórców. Tak na dobrą sprawę powinienem je czym prędzej usunąć z kolekcji by nie narażać na szwank swego zdrowia psychicznego. Dlaczego tego nie robię? Sam nie wiem być może już zainfekowałem się tym szaleństwem i powinienem poprosić o zawinięcie mnie w biały kaftan. Coś może być na rzeczy skoro zdecydowałem się przygarnąć kolejnego pensjonariusza. Przed laty, gdy posłuchałem tej płyty, powziąłem decyzję, że nie chcę mieć z nią nic do czynienia. Podobnie wyglądała sprawa z płytą "Burden Of Mules" grupy Wolfgang Press, która wręcz wyparowała z rynku. Gdy przed laty mogłem ją kupić nie zrobiłem tego, a teraz trzeba zapłacić za nią jakieś horendalne pieniądze. Na szczęście w przypadku płyty "Flowers Of Romance" Public Image Limited, udało się ją zdobyć za bardzo przyzwoite pieniądze. Dodatkowo cieszy fakt, że to stara edycja, która uchowała się u kogoś w idealnym stanie.

Gdy tak sobie jej dzisiaj słuchałem, naszła mnie taka myśl, aby sporządzić listę płyt, których zakup powinien być konsultowany z lekarzem lub farmaceutą. Jedną z nich mam w swoich zbiorach, pozostałym dwóm nie udzieliłem zgody by zasiliły one szeregi mojej płytoteki. Przyjrzyjmy się im zatem z bliska. Na pierwszy ogień idzie legendarny już album Lou Reeda.

1. Lou Reed "Metal Machine Music" (1975) - uznawany za najgorszy album w dziejach muzyki, składający się ze sprzężeń gitarowych, tworzących wszechogarniający hałas. Nie wiem czy znalazł się jakiś śmiałek, który dał radę wysłuchać go do końca, ale jeśli tak, to gratuluję samozaparcia.  Krytyk muzyczny Billy Altman napisał o nim, że to "dwupłytowy zestaw składający się wyłącznie z niszczącego uszy elektronicznego szlamu, gwarantującego oczyszczenie każdego pomieszczenia z ludzi w rekordowym czasie”. Jakby tego było mało, płyta ta w formie winylowej posiadała tak zwany zamknięty rowek przez co muzyka ta nigdy się nie kończyła. Jeśli Lou Reed chciał tym albumem komuś zajść za skórę to mu się udało. I to jeszcze jak. Co by nie mówić to absolutny top, w kategorii płyt, których nie da się słuchać. Po czymś takim wszystko brzmi już jak niewinny słodki pop. No może za wyjątkiem twórczości Diamandy Galás.

2. Diamanda Galás "The Litanies Of Satan" (1982) - ten niespełna półgodzinny album może stanowić za śmiałą konkurencję w stosunku do albumu Lou Reeda. Zamiast gitarowego zgiełku otrzymujemy jednak nawiedzony głos Diamandy, od którego aż włos się na skórze jeży. Jeśli jakaś płyta może przerażać, to ten album wywiązuje się z tego ze sporą nawiązką. Absolutnie straszna rzecz. Dosłownie i w przenośni. 

3. Public Image Limited "Flowers Of Romance" (1981) - płyta może nie tak radykalna w wyrazie jak "Metal Machine Music" czy "The Litanies Of Satan", acz nie pozbawiona genu szaleństwa. Nagrano ją w oparciu o dość skromne środki wyrazu artystycznego bowiem prym wiodą tu loopy perkusyjne i głos Lydona. Reszta instrumentów jak choćby fortepian, saksofon czy bas, stanowią zaledwie za dodatki. Keith Levene opisał ją jako „prawdopodobnie [...] najmniej komercyjną płytę kiedykolwiek dostarczoną do wytwórni płytowej”. Zapomniał chyba o płycie Reeda, ale nie zmienia to faktu, że album "Flowers Of Romance" to dość twardy orzech do zgryzienia, z którym nie każdy słuchacz sobie poradzi.

Z pewnością każdy z nas mógłby dopisać tu jeszcze sporo takich pozycji, które to stawiają słuchaczowi zaciekły opór. Co ciekawe, zapewne część z tych albumów byłaby poddana burzliwej dyskusji bowiem to co dla jednych stanowi za sufit, dla innych jest zaledwie podłogą. I to jest właśnie piękno muzyki, której nie da się zdefiniować w sposób zero jedynkowy, stąd też jesteśmy skazani na nieustanne spieranie się na argumenty chcąc dowieść swoich racji. Choć nie ma to większego sensu to i tak ochoczo rzucamy się do tej walki z wiatrakami.

 

Jakub Karczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz