09 grudnia 2022

BLACK FRIDAY


Nie należę do osób, które podniecają się na myśl o promocjach stąd też coroczny black friday, który gdzieniegdzie ewoluował już w black week, nie przyprawia mnie o szybsze bicie serca. Zamiast polować na promocje, wolałem pojechać sobie do stacjonarnego sklepu i poszperać w płytach CD i winylach. Co prawda w srebrzystych dyskach niczego ciekawego nie znalazłem, ale za to w winylach skarbów co niemiara. Zacznijmy od tego, że już sama zakładka cold wave/post punk miło połechtała mój muzyczny gust więc czym prędzej dałem nura w analogi. Gdybym miał nieograniczony budżet to z pewnością wyszedłbym ze sklepu obładowany płytami bo żał było zostawiać tam takie smaczki jak 1984 "Radioniebieskie oczy Heleny" (1991),  Tuxedomoon "Ship Of Fools" (1986), Julian Cope "World Shut Your Mouth" (1984) czy choćby New Order "Brotherhood" (1986). Zdecydowałem się jednak przygarnąć pod swój dach dwa inne tytuły. Pierwszy album to rzecz unikatowa biorąc pod uwagę fakt, że płyta ta nigdy nie została wznowiona na kompakcie przez co jej cena oscyluje w okolicach 70 euro. Reds bo o nich mowa, wydali swój debiutancki album zatytułowany "Changing Colours" w 1991 roku. Zespół stworzyli: Rafał Olbrychski, Roberta Ochnio (Tubylcy Betonu) oraz Piotr Kokosiński, który był realizatorem technicznym grup 1984 i Blitzkrieg. Do zespołu dołączył następnie Mariusz Majewski znany choćby z zespołu Kult. W takim oto składzie został zarejestrowany ich debiutancki album. Choć muzycy jako źródła swych inspiracji wskazywali na takie grupy jak The Cure, The Smiths czy U2, to jak na moje ucho, nie korzystali oni zbyt nachalnie z dorobku tych utytułowanych zespołów. Gdzieniegdzie słychać pewne wpływy U2, ale nie ma tu mowy o kopiowaniu ich stylu. Reds poruszają się po obszarach zarezerwowanych dla rockowej alternatywy choć ich muzyka określana jest też terminem "nowa fala". Osobiście skłaniałbym się bardziej za etykietą rock alternatywny z elemantami nowej fali. Mniejsza zresztą o etykietki wszak ostatecznie i tak liczy się muzyka, a ta jest nad wyraz dobra. Może nie rzuca na kolana, nie wwierca się w głowę, ale ma w sobie to coś sprawia, że chce się do niej wracać. Szkoda, że nikt nie wpadł na pomysł reedycji tego albumu bowiem chcąc go posłuchać z fizycznego nośnika, skazani jesteśmy na wysłużego winyla wyszperanego gdzieś z drugiej ręki. Skoro wznowiono debiut Rendez Vous oraz Variete, udało się też przywrócić do żywych Jezabel Jazz i Blitzkrieg, to co stoi na przeszkodzie by wydać Reds? Z pewnością nie tylko ja czekam na taki ruch wydawniczy. Czy się doczekamy? Czas pokaże.

Drugi winyl, który wrócił ze mną tego dnia do domu, to album "Homosapien" (1981), za który to odpowiada Pete Shelley. Ten zmarły w 2018 roku wokalista grupy Buzzcocks na swym solowym poletku mógł niejednego zszokować swymi ciągotami do muzyki elektronicznej. Zaskoczeniem mógł być zwłaszcza album "Homosapien", który bez skrępowania uderzał w new romantic, a Pete spoglądał na nas z okładki, ubrany w biały garnitur. Bardziej przypominał tu Bryana Ferry niż punkowego buntownika. Chyba nie takiego anturażu spodziewalibyśmy się po wokaliście Buzzcocks. Takie to były jednak czasy i nie czynię z tego zarzutu bowiem nigdy nie podchodziłem zbyt ortodoksyjnie do muzyki. Uważam, że artysta ma prawo pójść w takim kierunku w jakim uzna za stosowne. To jego wybór. Nam może się to podobać lub nie. Płyta "Homosapien" z pewnością warta jest uwagi, nie tylko jako zapis tamtych czasów, ale także przez wzgląd na to jakże odmienne oblicze Pete'a. Polecam posłuchać bo przecież zawsze istnieje choć cień szansy, że być może między wami jednak zaiskrzy. I tego Wam serdecznie życzę.


Jakub Karczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz