|
Foto: P. Górkiewicz |
Jesień w tym roku jest wyjątkowo piękna. Nie tylko za sprawą kolorowych liści czy dni wypełnionych słońcem, ale także dzięki polskim koncertom grupy The Cure. Zawitała ona do nas na dwa występy, z których pierwszy odbył się w Krakowie, a drugi w Łodzi. Do grodu smoka wawelskiego zbyt długa droga, ale Łódź od Poznania dzieli zaledwie 200 kilometrów więc wybór lokalizacji narzucił się niejako sam. Pozostało więc zakupić bilet, obmyślić środek lokomocji i ewentualny nocleg. Niestety od pewnego czasu rynek najmu mieszkań i hoteli zwariował. Gdy tylko jakiś znany zespół ogłasza swój przyjazd, ceny szybują w kosmos. Nagle okazuje się, że chcąc pojechać na koncert musisz wydać blisko tysiąc złotych co jest totalnym absurdem. Z tej też przyczyny postanowiłem wybrać się do Łodzi własnym autem. Podróż w dużej mierze odbywała się arteriami autostrady do momentu, w którym nawigacja postanowiła pokazać nam "uroki" lokalnych dróg. Koniec końców dotarliśmy z moim współtowarzyszem na miejsce. Do koncertu mieliśmy jeszcze nieco czasu więc poszliśmy pozwiedzać miasto. Nim się obejrzeliśmy wybiła godzina, w której to trzeba było zjawić się pod Atlas Areną. Rzutem na taśmę, ale udało się nam dotrzeć na płytę obiektu, na której to zebrał się już spory tłum ludzi. Dopchaliśmy się do stanowiska realizatora dźwięku i tam też zakotwiczyliśmy. Muszę przyznać, że Atlas Arena zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie i tylko pozostaje żałować, że włodarze mojego miasta nie wpadli jeszcze na pomysł, aby wybudować coś podobnego. Przecież usytuowanie na trasie Berlin - Łódź - Warszawa to wymarzona lokalizacji, aby ściągnąć do grodu nad Wartą największe światowe gwiazdy. Myślę, że to temat wart rozważenia.
Wróćmy jednak do Atlas Areny i wieczoru, gdy po jej scenie przechadzał się Robert Smith wraz z The Cure. Obecnie poza Robertem w skład grupy wchodzą Simon Gallup, Jason Cooper, Roger O'Donnell, Perry Bamonte i Reeves Gabrels. Na łono rodziny powrócił Bamonte, który pełni funkcje gitarzysty jak i klawiszowca. Co prawda na żadnej z tych pozycji nie było wakatów więc zastanawiam się po cóż Smithowi to wzmocnienie. Wiem, że od przybytku głowa nie boli, ale zastanawiam się czy aby nie jest to zapowiedź rychłych przetasowań w składzie? Czas pokaże. Nie ma jednak co narzekać bo tego wieczoru, zespół prezentował się wyśmienicie. Występ zaczęli od dźwięków burzy i nowego utworu jakim jest kompozycja Alone. Był to jeden z czterech nowych utworów, zwiastujących wydanie nowej płyty, która powinna pojawić się w niedalekiej przyszłości. Czekam na nią niecierpliwie bowiem moje nadzieje zostały niesamowicie rozbudzone. Każde z tych nagrań jest absolutnie niesamowite i coś czuję, że nowa płyta po kilkunastu chudych latach znów przyda należnego blasku tej zasłużonej formacji. Po tym jakże monumentalnym wprowadzeniu, płynnie przeszliśmy do Picture Of You, który to jest jednym z moich ulubionych utworów z albumu "Disintegration" (1989). Następnie przeskoczyliśmy do "The Head On The Door" (1985), z którego zabrzmiało A Night Like This, które ucieszyło mnie równie mocno. Szkoda tylko, że partia saksofonu grana jest przez gitarę bo bardzo lubię ten moment, gdy do głosu dochodzi właśnie ten instrument. Lovesong znów rzucił nas w objęcia "Disintegration", a ja nie mogłem wyjść z podziwu jak pięknie układa się ta setlista. Widzowie zgromadzeni obok chyba byli równie zachwyceni jak ja, bo żywo reagowali na każdy kolejny utwór. Nawet te nowe kompozycji, jeszcze przecież nie ograne, znalazły swoją ciepłą przystań w sercach i uszach słuchaczy. Nic dziwnego bowiem to kwintesencja stylu The Cure, przepełnionego melancholią, smutkiem, a nawet rozpaczą. Część z tych emocji znajdziemy także w And Nothing Is Forever, który choć piękny, podoba mi się nieco mniej od pozostałych premier, choć przecież i tak poszedłbym za nim w ogień. Świadczy to tylko o tym, jak wysoko zawieszono tym razem poprzeczkę. Jeśli ktoś tęsknił za czasami mrocznej trylogii, to również nie miał prawa narzekać bowiem zespół kilkukrotnie sięgał do tego repertuaru. Pojawił się więc Cold czy Strange Days, nie słyszany w Polsce od czasu koncertu na Torwarze. A przecież to nie koniec atrakcji. The Cure w podstawowym secie sięgnęło jeszcze po Play For Today, ale także nie zapomniało o płytach w rodzaju "Japanese Whispers" (1983) czy "The Top" (1984), z których to odkurzyli The Walk oraz Shake Dog Shake. Mnie najbardziej ucieszyło jednak nagranie Burn ze ścieżki dźwiękowej do filmu "The Crow". Od niego przecież wszystko się zaczęło. Moja droga do świata The Cure naznaczona była kruczymi piórami, stąd też niecierpliwie wyczekiwałem tych dźwięków. Bez nich, opuściłbym Atlas Arenę bardzo niepocieszony. Na szczęście obyło się bez przykrej niespodzianki. Od tego momentu mogłem już w spokoju delektować się koncertem, a było czym. Fascination Street przypomniało mi, że kiedyś niezbyt lubiłem ten utwór, a dziś nie wyobrażam sobie by pominąć go przy słuchaniu "Disintegration". Sporym zaskoczeniem była z kolei obecność Push z "Head On The Door". Czego jak czego, ale tej kompozycji się nie spodziewałem, a to przecież jeden z trzech moich ulubionych fragmentów tego albumu. Innego rodzaju zaskoczeniem było zagranie fragmentu z "Bloodflowers". Nie sądziłem, że zapędzą się w te rejony, szkoda tylko, że zagrali najmniej lubianą przeze mnie kompozycję jaką było 39. Kilka dni później w Pradze zabrzmiało The Last Day Of Summer i szczerze mówiąc, zazdroszczę im tego jak diabli. No cóż, nie można mieć wszystkiego, a przecież i tak otrzymaliśmy sporo, bo zanim dotarliśmy do finału części podstawowej, odbyliśmy jeszcze podróż nad głębokie, zielone morze (From The Deep Green Sea). Wersja studyjna wypada jednak nieco lepiej bowiem na koncercie gitara będąca siłą napędową tej kompozycji, została nieco zbyt mocno wepchnięta w tło. Ten drobny mankament można było jednak grupie wybaczyć. Ostatnim akcentem przed bisami był Endsong. Ten długi, monumentalny utwór powinien wieńczyć najnowsze dzieło Brytyjczyków. Czy tak będzie, przekonamy się kiedy płyta ujrzy już światło dzienne. To jeden z takich utworów, po którym nie trzeba już nic więcej dodawać, a wszelkie słowa zdają się być nie na miejscu. Po czymś takim naprawdę ciężko złapać oddech.
|
Foto: P. Górkiewicz
|
Przy burzy oklasków zespół opuścił scenę by powrócić na nią i znów zaczarować publiczność takimi utworami jak choćby przejmujący I Can Never Say Goodbye, odnoszący się do śmierci starszego brata Roberta. To właśnie w tym momencie wydarzyło się coś niezwykłego bowiem sala rozświetliła się lampkami telefonów i zrobiło się naprawdę nastrojowo. Nie był to jednak koniec atrakcji bowiem chwilę później znów odbyliśmy podróż po mrocznej trylogii, zaczynając od The Hanging Garden poprzez Primary, a kończąc na A Forest. W tym ostatnim, publiczność świetnie wywiązała się z obowiązkowego klaskania, dzięki czemu kompozycja ta nabrała dodatkowego waloru. W taki oto sposób zakończył się pierwszy bis.
Ostatnim akcentem tego koncertu był pakiet przebojów, którymi zespół pożegnał się z polską publicznością. Było więc nastrojowe Lullaby, cukierkowe Friday I'm In Love (jakże mogłoby go zabraknąć, wszak tego dnia był właśnie piątek), zwariowane Close To Me i prawdziwe killery w postaci Inbetween Days, Just Like Heaven oraz Boys Don't Cry. Warto nadmienić, że wszystkim utworom towarzyszyły piękne wizualizacje, które tylko dodatkowo wzmacniały emocje, jakie tego wieczora nagromadziły się w Atlas Arenie.
Po czternastu latach znów dane mi było stanąć oko w oko, z jednym z moich ulubionych zespołów. Występ na Torwarze nieco zakurzył mi się już w pamięci więc wyjazd do Łodzi był najlepszą okazją by dołożyć w głowie kilka nowych kadrów i emocji. Nieco obawiałem się tej konfrontacji bowiem od 2008 roku, zespół posunął się nieco w czasie. Smith będący wtedy tuż przed pięćdziesiątką, dziś jest już po sześćdziesiątce, ale wciąż ma w sobie te emocje co dawniej, no i głos, który świetnie opiera się upływowi czasu. To co jednak jest niezmienne to fakt, że polska publiczność wciąż kocha The Cure, o czym można było się przekonać tak w Łodzi jak i w Krakowie. Mam nadzieję, że nie była to ich ostatnia wizyta w naszym kraju, bo po tak niesamowicie emocjonującym koncercie, człowiek ma po prostu ochotę na więcej. Panie Smith, nie mówimy zatem żegnaj lecz do zobaczenia.
Jakub Karczyńśki