19 listopada 2015

PERŁY Z LAMUSA

Pomimo że listopad się jeszcze nie skończył, to już mogę go zaliczyć w poczet najlepszych miesięcy, jeśli chodzi o zdobycze płytowe. I wcale nie chodzi mi tu o ich ilość, a bardziej o atrakcyjność owych tytułów. Wielu z nich poszukiwałem od dłuższego czasu, jak choćby wspomnianego w jednym z niedawnych wpisów albumu Ikon "On The Edge Of Forever" (2001) czy kultowego w pewnych kręgach "Virtual World" (1990) belgijskiej grupy Bazooka Joe. Co uważniejsi czytelnicy przypomną sobie, że nie dalej jak w lipcu wystawiłem za nimi nawet list gończy. Czego jak czego, ale tak szybkiego schwytania tych belgijskich bandziorów to się nie spodziewałem. W końcu będzie okazja sprawdzić, ile prawdy kryje się w tych opowieściach i samym statusie grupy. Spodziewam się, że płyta dotrze do mnie jeszcze w tym tygodniu, więc czym prędzej trzeba nadrobić zaległości w słuchaniu. Jak zwykle trochę tego jest, o czym już zdążyli przekonać się stali czytelnicy tego bloga. Nie moja to wina, że na świecie tyle płyt, tylko czasu na ich słuchanie jakoś nie można dokupić.

Jakby tego było mało, to wraz z początkiem miesiąca upolowałem w jednym ze sklepów zajmujących się sprzedażą płyt używanych, pokaźną liczbę płyt z dyskografii Siouxsie & The Banshees. Ktoś postanowił najwyraźniej pozbyć się od razu wszystkiego, bo czego tam drogi panie nie było. Jako że posiadam już co nieco albumów tej zacnej formacji, to skupiłem się na pouzupełnianiu braków. I tak moim łupem padły krążki "Juju" (1981), "A Kiss In The Dream House" (1982), "Hyaena" (1984) oraz "Tinderbox" (1986). Dwa pierwsze albumy posiadałem już co prawda w wersji zremasterowanej, ale od zawsze marzyło mi się zgromadzenie pełnej dyskografii w jej starych edycjach. Tym razem trafiła się okazja nabycia właśnie takich wersji, dzięki czemu Zuzka i jej niegrzeczne siostry są wreszcie w komplecie. Pełna, studyjna dyskografia Siouxsie & The Banshees stała się więc faktem, niemniej aby poczuć pełnię satysfakcji, pozostało mi jeszcze dokupić do posiadanych remasterów "Join Hands" (1979) i "Kaleidoscope" (1980) ich starsze odpowiedniki. Tej pierwszej pozbyłem się gdy nabyłem jej odświeżoną wersję, czego dziś nieco żałuję. Również nie ulitowałem się na płytą "Hyaena", której nazbyt pop'owy szafarz nie za bardzo współgrał z moimi ówczesnymi preferencjami muzycznymi. W tamtym czasie, bardziej przemawiały do mnie te surowsze płyty Zuzki i jej strzyg. Musiało minąć trochę czasu, abym docenił nie tylko wspomnianą "Hyaenę", ale i albumy pokroju "Peepshow" (1988), "Superstition" (1991) czy "The Rapture" (1995). Tę ostatnią swego czasu również posłałem w szeroki świat. Pisałem już o tym przed paroma laty: http://czarne-slonca.blogspot.com/2011/10/kamien-poruszajacy-lawine.html. Cóż, do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć. Stąd też wykazuję się teraz większą ostrożnością w pozbywaniu się płyt, aby później nie szukać ich gorączkowo po różnych antykwariatach muzycznych czy aukcjach internetowych, płacąc za nie jeszcze jakieś horrendalne pieniądze. Jak to mówią, mądry Polak po szkodzie.

Jakub Karczyński 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz