07 listopada 2015

ZATOPIENI W MUZYCZNEJ MGLE

Od kilku dni gęsta mgła osnuwa miasto i sprawia, że świat wydaje się być miejscem nie do końca realnym. Zarysy budynków majaczące na horyzoncie są jak strażnicy, którzy strzegą wrót do nicości. Za nimi już tylko pustka i wielka niewiadoma. Aż chciałoby się wsiąść do łodzi i pomknąć wśród tych mgieł poza horyzont, niczym bohater z okładki "Endless River" grupy Pink Floyd. Jako że nie posiadam łódki, a i powątpiewam w to, czy aby utrzymałaby się ona na oparach tej mgły, pozostaje mi wlepić nos w szybę, przymknąć oczy i popuścić wodze wyobraźni. Pomocna będzie również odpowiednia muzyka, która wyrwie nas z ram rzeczywistości. Wybór to niełatwy, bo i płyt sporo, ale przecież nie każda odpowiednio zabrzmi w taki dzień jak dziś. Tutaj potrzeba czegoś z naprawdę dużą dawką oniryzmu. Można sięgnąć po "Cathedral Oceans" (1995) John'a Foxx'a, która w każdych innych okolicznościach zanudziłaby słuchacza na śmierć. Dziś jednak jej wady, wydadzą się nam zaletami, bowiem jej ambientowy charakter, doskonale skomponuje się nam z zaokiennym pejzażem. Można także zagłębić się w dorobek grupy Cocteau Twins. Polecam zwłaszcza ich najbardziej marzycielskie płyty ze szczególnym uwzględnieniem krążka "Treasure" (1984). Ja jednak wybiorę jeszcze inną drogę, sięgając po album "Continental" (2006) Robin'a Guthrie.


Tak, tak, to nie kto inny jak były członek Cocteau Twins, który po zawieszeniu działalności macierzystej grupy, poświęcił się karierze solowej. Nie zagłębiałem się do tej pory w jego twórczość, ale płyta "Continental" urzekła mnie tak bardzo, że pozostaje już tylko kwestią czasu, aż dołączą do niej pozostałe albumy. A dorobek ma już dość znaczny, bowiem poza albumami solowymi, nagrywał też płyty z innymi artystami, jak choćby ze wspomnianym tu już John'em Foxx'em. Stęsknieni za głosem Elizabeth Fraser, powinni przyjrzeć się płycie "The Moon And The Melodies" (1986), na którym to wystąpiło trzy czwarte Cocteau Twins, wspomagane przez Harold'a Budd'a. Ten amerykański muzyk i poeta, współpracował między innymi z Brian'em Eno, a także z grupą U2, której to pomagał przy kompozycji Cedars Of Lebanon. Dźwięki wykreowane na "The Moon And The Melodies" powinny urzec nie tylko zwolenników muzyki spod znaku 4AD, ale i tych, którzy w muzyce szukają po prostu piękna.

Wszystkie zaproponowane tu albumy, powinny dodać nieco barw w te pochmurne i mgliste dni. Zapewne można by tu dorzucić jeszcze wiele takich rozmarzonych płyt, więc nie zamykam jeszcze tej listy. Jeśli macie swoje typy to dopiszcie je w komentarzach. Chętnie poznam jakiej muzyki Wy lubicie słuchać w te szare, jesienne dni.

Jakub Karczyński

PS Autorem obrazu "Kraków we mgle" wykorzystanego w tym wpisie jest Marek Langowski. Przecudnie nierzeczywisty Kraków, odmalowany został nad wyraz pięknie i sugestywnie.
  

3 komentarze:

  1. Jakubie ja również mam swych „jesiennych ulubieńców”. Wykonawców po płyty których sięgam szczególnie chętnie, gdy za oknem deszcz lub mgła, a opadłe liście tańczą na wietrze. Miło w takie dnie usiąść wygodnie w fotelu, rozpalić ogień w kominku i posłuchać muzyki, która pozwala dostroić się do tej, jakże uroczej pory roku.

    I o ile z tego co widzę obaj uważamy październik i listopad za jedne z piękniejszych miesięcy w roku, o tyle wybieramy w tym czasie nieco innych wykonawców.

    Ja nie potrafię sobie wyobrazić tego okresu bez muzyki choć odrobinę zabarwionej brytyjskim lub celtyckim folkiem, czy subtelnej ballady. Oficjalne otwarcie jesieni zaczyna się od wyjęcia z półki wszystkich płyt duetu Simon & Garfunkel, grupy Clannad i Mostly Autumn, genialnej Loreeny McKennitt, a także wyjątkowo przez mnie kochanego zespołu Renaissance, że nie wspomnę o mniej znanych wykonawcach, jak choćby Spriguns, Natural Acoustic Band i Illusion.

    Na końcu zaś pozwolę sobie wymienić mój zdecydowany Jesienny Numer Jeden. Płytę którą zawsze żegnam lato, a witam czas mżawki, mgieł i wiatru wyjącego w kominie. Może lekko się zdziwisz, bo nie będzie to krążek sygnowany zasłużoną nazwą Dead Can Dance, czy Cocteau Twins, a stare, dobre Jethro Tull z ich powalająco pięknym longplayem „Heavy Horses” z 1978 roku.

    Dla mnie jest on uosobieniem jesieni, choć nie mrocznej i ponurej jak historie Alana Edgara Poe, ale jesieni widzianej z perspektywy gospodarza, który po lecie wypełnionym ciężką pracą, może wreszcie odpocząć. Usiąść przy ogniu, cieszyć oczy widokiem spiżarni pełnej zbiorów i kuflem spienionego portera. Kiedy słucham utworu tytułowego z powyższego albumu, to tak, jakbym przez oszronione okienko zaglądał do ciepłej kuchni z kamienną podłogą. Widzę kosze pełne soczystej marchwi, krągłych ziemniaków, selerów i pietruszki z bujną natką. Stół zasłany jabłkami, pachnącymi gruszkami, śliwkami lśniącymi niczym szlachetne kamienie. Na dworze przenikliwy chłód, a przy kominku, na którym w wielkim garze bulgocze aromatyczny gulasz, zgromadziły się dzieci by słuchać opowieści o elfach, czarodziejach i bohaterach bez skazy. Czasem ktoś zaintonuje pieśń starą jak świat, a fajkowy dym krążący w powietrzu wije się niczym Smaug pod Samotną Górą. Takie właśnie jest „Heavy Horses” grupy Jethro Tull. Ma w sobie wszystko to co najlepsze w jesieni i kulturze brytyjskiej. Jest w tych piosenkach coś z atmosfery prozy Dickensa i Tolkiena, odrobina melancholii połączonej z rubasznym humorem, zaduma, radość życia, świadomość przemijania oraz tego, że tak właśnie musi być. Piękna, naprawdę piękna muzyka.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, jesień także kojarzy mi się z tego typu klimatami. Ciepło brzmiący folk, doskonale zestraja się z tą porą roku i nadaje jej odpowiednie kolory. Również lubię sobie posłuchać wspomnianych przez Ciebie artystów o tej porze roku, ale muszę nabrać na to ochoty. Nigdy nie wiem czym rozpocznie się dla mnie ta pora roku. Czy będzie melancholijnie jak na płytach Cocteau Twins, The Cure i Dead Can Dance czy może otulę się cieplejszymi dźwiękami. To wszystko jest nieprzewidywalne jak pierwszy śnieg dla drogowców. Jeśli już przy zimie jesteśmy to w tym okresie sięgam najczęściej po stary rock, który smakuje mi wtedy nad wyraz dobrze. Wspomniałeś, że dla Ciebie jesień rozpoczyna się wraz z dźwiękami albumu "Heavy Horses" grupy Jethro Tull. Jeśli ta płyta jest tak piękna jak to co o niej napisałeś, to muszę koniecznie po nią sięgnąć. Podchodziłem kilkukrotnie do ich twórczości, ale chyba trafiałem na niewłaściwe albumy, bo nie zawładnęły one mym sercem. Wierzę, że tym razem będzie inaczej. Wiem już zatem cóż upolować sobie na zimę. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Miło mi Jakubie wiedzieć, że zainspirowałem Cię do zakupu tej płyty. Mam tylko nadzieję, że się nie rozczarujesz. Moim zdaniem to genialny album, choć pewnie w tym momencie głoszę jakieś herezje. Jest bardzo mocno osadzony w klimacie typowym dla Jethro Tull, ale przy tym wyraźnie folkowy. Nie chciałbym, żebyś odniósł mylne wrażenie, że to jakaś liryczna, ludowe muzyka, przypominająca Mostly Autumn, bądź Clannad. Nie, to w stu procentach Ian Anderson, ale wyjątkowo bliski natury i tradycji muzycznych swego kraju. Cała płyta jest świetna, ale szczególnie lubię takie piosenki, jak "Moths" (w tym wypadku powiedzenie "lubię" to za mało - jeden z utworów życia - jest w nim coś co trudno nazwać, melancholia połączona z uśmiechem i przepiękna melodia), "Rover", "Heavy Horses" i "Weathercock".

    A co do zimy zgadzam się z Tobą - też zawsze wtedy chętnie sięgam po starego rocka.

    Pozdrawiam

    Andrzej

    OdpowiedzUsuń