06 czerwca 2025

ZGNIŁE KOMPROMISY


Historia, którą chcę opowiedzieć wydarzyła się naprawdę i z pewnością nie jest przypadkiem odosobnionym. Rzecz dotyczy płyty "Cyberpunx", nagranej przez grupę Cassandra Complex w roku 1990. Rodney Orpheus zniesmaczony poziomem literackim w rock & rollu, postanowił dać temu odpór, tworząc coś co miało przypominać rock operę. Brzmi poważnie i może dla niektórych strasznie, ale zaznaczmy, że chodziło tu bardziej o strukturę i narrację zbliżoną do powieści, niż o samą muzykę. Ta bowiem niezmiennie czerpała swą moc z tych samych źródeł.  Przed laty Rodney tak wyjaśniał ten koncept:

Zawsze uważałem, że teksty rock'n'rolowe to najgorszy rodzaj literatury, więc chciałem spróbować napisać coś, co miałoby głębię powieści. Złożyłem więc całą historię Cyberpunxu, jakby to było libretto opery, a następnie napisałem piosenki, aby pasowały do ​​​​jej części. W skrócie historia rozgrywa się w przyszłej wojnie między Unią Europejską a państwami arabskimi i jest opowiedziana oczami jednego z bohaterów, sieroty, który dorasta w dżungli, zostaje europejskim pilotem helikoptera, zakochuje się w dziewczynie z drugiej (arabskiej) strony, dezerteruje, zabiera dziewczynę na stację kosmiczną. Tam dziewczyna zachodzi w ciążę, następnie ulega uszkodzeniu mózgu, staje się zagorzałym przestępcą i kończy umierając jako zakładnik."

Historia może nie powala na kolana, ale kto wie jakby to wyglądało, gdyby zespół postawił na swoim. Czemu jednak zamysł artystyczny nie doszedł do skutku? Otóż, na przeszkodzie stanęła wytwórnia płytowa, która kategorycznie odmówiła wydania płyty w takim kształcie. Po burzliwych negocjacjach, zespół niechętnie przystał na sugestie i zmiany zaproponowane przez wytwórnię, czego w przyszłości miał bardzo żałować. Idąc jednak w zaparte, ryzykowali, że wytwórnia w ogóle nie wyda tej płyty. Interes artystyczny rzadko kiedy zgadza się z interesem wytwórni, która kieruje się w głównej mierze potencjalnym zyskiem. Te dwie koncepcje są niezwykle trudne do pogodzenia, stąd też między obiema stronami dochodzi do większych lub mniejszych tarć. Efektem tego jest to, że otrzymaliśmy album, który choć w ogólnym odbiorze wypada bardzo ciekawie, to jednak trudno odnaleźć w nim sensowną linię narracyjną i zrozumieć zamysł twórcy. Wpływ na to miała nie tylko zamiana kolejności nagrań, ale i usunięcie niektórych z programu płyty. Chcąc wyobrazić sobie jak mogłaby wyglądać ta płyta, zmuszeni jesteśmy sięgnąć nie tylko po album "Cyberpunx", lecz również po EP-kę "Finland", na której to znalazły się tak zwane odrzuty w postaci Fire And Forget Forests oraz płytę "War Against Sleep" (1992), gdzie zamieszczono nagrania Why oraz Lullaby. Nie wiem dlaczego dopiero teraz zdecydowałem się na zakup wspomnianej EP-ki, wszakże każde nowe nagranie Cassandra Complex jest na wagę złota. To, że wciąż są istotną częścią muzycznej układanki, udowodnili na swym ostatnim albumie "The Plague" (2022). Cieszę się, że zespół wciąż jest aktywny, tak na polu koncertowym jak i wydawniczym. Liczę na to, że Rodney powróci kiedyś do pomysłu wznowienia albumu "Cyberpunx", w formie takiej, jaką sobie wymarzył. Trzymajmy za to kciuki, bo przecież to wolność artystyczna jest podstawą wszelkich działań twórczych.


Jakub Karczyński

26 maja 2025

CZEKAJĄC NA PIOTRA


Piotrka poznałem będąc w liceum, ale dopiero na studiach nasza znajomość przekształciła się w długoletnią przyjaźń. W ostatnim czasie nasze kontakty bywały dość sporadyczne. Jeśli mnie pamięć nie myli, to widzieliśmy się ostatnio we Wrocławiu w 2018 roku, gdzie Piotrek miał zakontraktowany koncert. Świętował tam czterdziestolecie swojego zespołu, który założył pod koniec lat siedemdziesiątych. Na początku maja, wydał swoją solową płytę, zatytułowaną "Silver Shade" (2025), która to z niewiadomych przyczyn, nie jest dostępna w Polsce w normalnej sprzedaży. Żaden dystrybutor nie zainteresował się jej koloportażem, więc chcąc zakupić nowy album Petera Murphy, musimy się nieco nagimnastykować. Nie dajcie się tylko nabrać na ofertę dwóch polskich sklepów, które sprowadzą wam ten album, ale za podwójną stawkę. Sprawdziłem jeszcze na szybko jak to wygląda teraz i zauważyłem, że doszedł jeszcze jeden sklep, który oferuje ten album już w normalnej, dużo niższej cenie, niż te dwa wspomniane przeze mnie podmioty.  Szkoda tylko, że nie dane mi było zakupić tego wydawnictwa w dniu premiery i znów trzeba było szukać ratunku poza granicami naszego kraju. Nie czekałem na łaskę naszych lokalnych dystrybutorów, tylko wziąłem sprawy w swoje ręce. Zamówienie powinno wkrótce dotrzeć, co nie zmienia faktu, że coraz gorzej jest z dostępnością płyt w naszym kraju. Zdaję sobie sprawę, że Peter Murphy, to nie Taylor Swift, której fani nie muszą się martwić o dostępność płyt w dniu premiery, ale przecież to też nie artysta obrosły mchem. Echa jego muzyki wciąż rezonują w naszym kraju. Może rzesza fanów nie jest już tak liczna, ale z pewnością znalazłoby się nieco osób, zainteresowanych zakupem płyty Petera. Wiem, że wszystko dziś sprowadza się do rachunku ekonomicznego i opłacalności, ale gdybyśmy wydawali tylko to co opłacalne, to niezwykle skromny byłby ten katalog. Dosyć jednak tego biadolenia. Idę zajrzeć do skrzynki czy, aby Piotrek już w niej nie czeka.


Jakub Karczyński   

11 maja 2025

SHADOW DANCE PARTY - 10.05.2025 - POZNAŃ


W sobotę 10 maja, w poznańskim klubie "Pod Minogą", odbyła się kolejna edycja "Shadow Dance Party". Tym razem do stolicy Wielkopolski zawitała Nox Novacula, która to była główną atrakcją wieczoru. Jej występ poprzedzała wrocławska Psychoformalina oraz miejscowa Ostatnia klatka. Idąc tam, nie byłem przygotowany na to co nastąpi. Ostatnią klatkę widziałem już w boju, ale Psychoformaliny, ani Nox Novacula nie dane było mi doświadczyć wcześniej. Byłem niezwykle ciekaw jak się zaprezentują, ale to co tam wczoraj ujrzałem, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Zacznijmy jednak od początku.

W klubie pojawiłem się kilka minut po godzinie dziewiętnastej, myśląc, że jestem nieco spóźniony, ale jak się okazało do pierwszego koncertu było jeszcze około czterdziestu minut. Zwiedziłem sobie na spokojnie wszystkie stoiska z płytami, bo głównie te interesują mnie na koncertach. Ku mojej olbrzymiej radości, artyści przybyli ze swoim merchem, co nie jest niestety normą. Dodatkowo organizator - Tomasz Woodraf, przywiózł sporo płyt ze swojego labela, więc można było zaopatrzyć się także w płyty innych, nie mnie ciekawych zespołów. Jeszcze przed koncertem poprosiłem Tomka by przywiózł mi dwa albumy, które to chciałem włączyć do mojej kolekcji. Pierwszym była płyta zespołu 1919 "Citizens Of Nowhere" (2021), którego muzyka idealnie spasowała się z moim gustem. Że też wcześniej się na niego nie natknąłem. Drugim wydawnictwem była debiutancka płyta Natures Mortes, które wlewa w serce miłośników deathrocka spore pokłady nadziei. W ogóle mam wrażenie, że w końcu coś na naszej scenie zaczęło się dziać, że przybyło miłośników mrocznych brzmień, którzy nie tylko słuchają, ale też tłumnie stawiają się na koncertach. "Shadow Dance Party" jest tego najlepszym przykładem. Cieszę się, że w końcu i Poznań ma swoją cykliczną imprezę, poświęconą tego typu muzyce. Na tej pustyni pojawiła się w końcu oaza, do której tłumnie ściągają miłośnicy muzyki spod znaku nietoperza.


Ostatnia klatka to zespół na dorobku, na którego nową płytę, czekam z wielkimi nadziejami. Występ w ramach "Shadow Dance Party" udowodnił, że mają oni nie tylko dobry repertuar, ale i całkiem niemałe umiejętności sceniczne. Dużym walorem są też teksty pisane w języku polskim, które dalekie są od banału. Powiem więcej, są one nad wyraz trafne i idealnie wpisują się muzykę jaką zespół uprawia. Zimna fala ma się w Polsce znów całkiem nieźle, a kolejne pokolenia odkrywają ją na swój własny użytek. Momentami miałem wrażenie, że zespół nasłuchał się też zespołu Rezerwat. Muszę ich o to kiedyś zapytać. Tymczasem życzę chłopakom jak najlepiej i trzymam kciuki za ich tworzącą się płytę, która ma się pojawić pod skrzydłami Bat-Cave Productions.


Po Ostatniej klatce, scenę objęła we władanie Psychoformalina. To jeden z tych zespołów, które kojarzyłem z nazwy, ale jakoś nigdy nie miałem parcia by posłuchać ich muzyki. To był błąd, który muszę w najbliższym czasie naprawić. Muzyka tej wrocławskiej kapeli po prostu wbiła mnie w ziemię. Przede wszystkim za sprawą świetnych, niekiedy transowych utworów, ale także dzięki niezwykle hipnotyzującemu i charyzmatycznemu wokaliście. Gdy słuchałem sobie ich muzyki kilkukrotnie łapałem się na tym, że myślałem sobie - czemu ta formacja tuła się po piwnicach undergroundu? Przecież oni zasługują na to by stać w pierwszym rzędzie i mieć popularność nie mniejszą niż Armia. Życie jednak nie zawsze jest sprawiedliwe, ale o tym wiemy przecież nie od dziś. 


Gdy już myślałem, że nic więcej mnie tu dziś nie zaskoczy, na scenie zainstalowali się muzycy z Nox Novacula. Amerykanie z Seattle w żadnym wypadku nie podtrzymują grunge'owych tradycji miasta, lecz tną dzikiego deathrocka, że aż wióry lecą. Gdybym miał określić jednym słowem ten koncert była by to "dzikość".  Wokalistka dysponuje głosem nie gorszym niż Siouxsie i zdecydowanie wie jak się nim posługiwać by osiągnąć założony efekt. W tej dzikości, zespół nie zapomniał jednak o melodiach, które oplatają tę muzykę niczym bluszcz. Wzrok też przyciągał basista, który jak żywo przypominał mi postać Blanki z gry "Street Fighter". Ten wizerunek dzikusa, doskonale zespajał się z dźwiękami, jakie płynęły ze sceny. Wprost nie można było oderwać wzroku od tego co tam się działo.

Podsumowując. Na wczorajszym "Shadow Dance Party", napięcie tylko narastało. Dobrze, że po Nox Novacula już nikt, nie występował, bo scena musiałaby po prostu eksplodować. Oczywiście, nie był to koniec imprezy, bo po koncertach można było też zostać na after party, na którym to można było na parkiecie rozruszać nogi. Mnie wystarczyło nasycić uszy, ale wierzę, że i później napięcie wciąż miało wysokie wartości. W tym miejscu chciałbym pokłonić się Tomkowi Woodrafowi, który działając na sto dwadzieścia procent swojej mocy, spełnia nie tylko swoje marzenia, ale i wielu słuchaczy, którzy, gdyby nie on, nie mieliby okazji poznać wielu fantastycznych zespołów. Tomku, czapki z głów za Twoją tytaniczną pracę i wiarę w to, że i w Polsce jest dla kogo to wszystko robić. Sobotnie "Shadow Dance Party" już za nami, ale ja już jestem myślami przy kolejnej edycji.


Jakub Karczyński

05 maja 2025

DARK EAST


Ileż ja się naszukałem tej płyty. Kiedyś w przypływie głupoty, pozbyłem się jej, bo chyba stwierdziłem, że ta składanka nie będzie mi już do niczego potrzebna. Jak bardzo się myliłem, wiem tylko ja. Co jakiś czas powracałem wspomnieniem do tej płyty. Była jak wyrzut sumienia, jak duch, co nawiedza i przypomina o popełnionej zbrodni. Niestety pomimo podejmowanych prób, nie udawało mi się jej namierzyć. Nigdzie nie wypływała, tak jakby okrutny los postanowił ze mnie zakpić. Zła passa jednak kiedyś musiała się skończyć. Tak przynajmniej sobie to tłumaczyłem. Bez większych oczekiwań zajrzałem na OLX i jakież było me zdziwienie, gdy mym oczom ukazała się ta okładka. Upewniwszy się, że to nie żaden pirat, czym prędzej zakupiłem ten album. Dziś dotarł i muszę przyznać, że dawno tak się nie cieszyłem na wycieczkę do paczkomatu. Wręcz obsesyjnie wypatrywałem powiadomienia i gdy tylko dotarło, bez chwili zwłoki poszedłem we wskazane miejsce. Składanka "Dark East" ukazała się w 2004 roku i prezentowała najciekawsze muzyczne zjawiska wschodniej, niezależnej sceny. Wśród wykonawców można było znaleźć zarówno reprezentantów Polski - 1984, Eva, DHM, Deathcamp Project, Lorien jak i krajów ościennych - Komu Vnyz, Grey Scale, Nekropolis - Ukraina, Siela, Anapilis, Xess - Litwa, Fat Not Dead - Białoruś, Land Of Charon - Węgry, Forgotten Sunrise - Estonia oraz Romowe Rikoito z Rosji. Niniejsza składanka miała na celu wypromowanie zespołów z Europy Środkowej i Wschodniej. Poziom bywa różny, ale dzięki różnorodności muzycznej, każdy powinien znaleźć tu coś dla siebie. Idea jak najbardziej zacna, bo nasz region także ma się czym pochwalić. Składanka powstała z inicjatywy Leszka Rakowskiego, którego kojarzyć możecie z Fading Colours oraz jako współtwórcę festiwalu Castle Party. Żałuję, że tak zwanej pary, starczyło tylko na dwie składanki z serii "Dark East". Gdyby pomysł chwycił, moglibyśmy mieć piękną wizytówkę naszego regionu, którą można by słać w świat. Podróż ta skończyła się zdecydowanie za szybko, ale jak to mówią lepszy rydz niż nic. Być może pomysłodawcy nie wstrzelili się w odpowiedni moment, a może po prostu w naszym kraju brak wystarczającej liczby odbiorców, zainteresowanych czymś więcej, niż tym co oferuje im mainstreamowa popkultura. Czasem odnoszę wrażenie, że rodzima niezależna kultura jest jak pudełko zapałek, które choć potrafi wykrzesać ogień, to przegrywa z łatwiejszą w obsłudze zapalniczką. Nic dziwnego, że pomimo podejmowanych prób, do dziś nie udało się wprowadzić na rynek pisma, które reprezentowałoby kulturę niezależną, za to prasa plotkarska ma się wyśmienicie. Czy jest więc dla kogo się starać? Chciałbym wierzyć, że tak, ale wiara ta nie ma we mnie zbyt głębokich korzeni.


Jakub Karczyński
 
 
PS Kofeinowe wsparcie dla "Czarnych słońc" niezmiennie pod poniższym adresem: 
https://buycoffee.to/czarne-slonca

03 maja 2025

CICHY ALARM - MIKE PETERS (1959 - 2025)


W dniu 29 kwietnia 2025 roku skończyła się historia walijskiego zespołu The Alarm. Przynajmniej w formule jaką dotychczas znaliśmy. W tym bowiem dniu zmarł Mike Peters, który od trzydziestu lat zmagał się z białaczką. Niestety w 2022 roku, białaczka przekształciła się w agresywny nowotwór, który odebrał światu ten wyjątkowy głos. Mike poza działalnością w swej macierzystej formacji, przez kilka lat śpiewał w Big Country. Zastąpił tam zmarłego wokalistę Stuarta Adamsona. A kto zastąpi Mike'a? Czy ta opcja w ogóle wchodzi w grę? Nie wiem czy pamiętacie, ale niegdyś mówiło się, że Irlandia ma U2, Szkocja Big Country, a Walia The Alarm. Skoro Mike, zastąpił Stuarta, to wychodzi na to, że w The Alarm powinien śpiewać teraz Bono. Piszę to oczywiście z przymrużeniem oka, bo przecież wiadomo, że nikt nie będzie miał do zespołu pretensji jeśli zawieszą działalność. Śmierć Mike'a to naturalny koniec rozdziału. Tak przynajmniej podpowiada rozum, ale czy tak będzie, dowiemy się niebawem. Tymczasem wyjmijmy z półek płyty The Alarm i oddajmy wspomnijmy ciepło Mike'a. Na koniec zacytuję jego słowa z wywiadu dla "Guitar World" z 2018 roku, w którym to dzielił się takimi przemyśleniami: Doceniać każdą sekundę, którą się ma. Żyć do ostatniego tchu i być pozytywnym wobec świata, swojej rodziny i otoczenia, w którym się żyje. Niby banał, ale w tym zabieganym świecie tak często o tym zapominamy. Dzięki Mike, za wszystko, to była przyjemność móc słuchać Twojego głosu.


Jakub Karczyński

07 kwietnia 2025

THE SISTERHOOD


W końcu po wielu latach poszukiwań, udało mi się zakupić album "Gift" (1986) zespołu The Sisterhood. Może nie wypatrywałem go jakoś bardzo intensywnie, ale miałem zakodowane w głowie, że to ostatni brakujący element pośród twórczości Andrew Eldritcha. Wiem, że niedawno dokonano jego reedycji, ale interesowała mnie wersja w plastikowym pudełku, bowiem wszystkie pozostałe płyty z katalogu The Sisters Of Mercy też w takich wersja posiadam. Zapewne wszyscy wtajemniczeni kojarzą o co chodzi z zespołem The Sisterhood, ale jakby ktoś nie wiedział, to pokrótce wyjaśnię. Po rozpadzie pierwszego składu Sióstr, Wayne Hussey wraz z Craigiem Adamsem postanowili założyć zespół, o nazwie The Sisterhood. Ponoć na cześć tych wszystkich fanów, którzy podążali za The Sisters Of Mercy od miasta do miasta. Na reakcje Eldritcha nie trzeba było długo czekać. Gdy wieści te dotarły do uszu Andrew Eldritcha, to tak go zdenerwowały, że postanowił pokrzyżować szyki byłym współpracownikom. W związku z tym zarejestrował nazwę The Sisterhod pod własnym nazwiskiem, dzięki czemu zablokował nazwę. Zebrał współpracowników wśród których znaleźli się Patricia Morrison, James Ray, Lucas Fox oraz Alan Vega z Suicide. Jego nazwisko w wersji jaką posiadam zapisane jest jednak z błędem. Zamiast Vega, napisano Vela. Ot, taka ciekawostka. Gdy The Sisterhood nagrali i wydali album "Gift", jasnym się stało, że Hussey i Adams nie będą mogli kontynuować swej muzycznej ścieżki pod tą nazwą. W taki oto sposób narodziła się właśnie grupa The Mission. To rzecz jasna tylko skrótowa opowieść pozbawiona pikanterii oraz wzajemnych uszczypliwości. Po szczegóły odsyłam do jedynej biografii The Sisters Of Mercy w języku polskim, pióra Andrew J. Pinnella, która jednak pisana jest z pozycji fana, więc trudno oczekiwać od niej obiektywizmu. Niemniej daje ona jako taki pogląd na obustronne relacje byłych członków The Sisters Of Mercy. Ponoć liczba, którą recytuje Patricia Morrison w utworze Jihad, to kwota jaką musiało zapłacić The Mission Eldritchowi, w ramach rekompensaty za swe wcześniejsze działania. Czy tak faktycznie było, wiedzą o tym tylko zainteresowane strony tego konfliktu. Dziś słuchamy wspomnianej płyty bez tych wszystkich kontekstów, które z perspektywy czasu, przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. Są już tylko ciekawostką, która interesuje dziś wyłącznie dziennikarzy oraz najzagorzalszych fanów. Zamiast rozdrapywać dawne rany, lepiej byłoby wziąć się do pracy. Szkoda, że Eldritch zamiast nagrywać kolejne albumy, skupia się dziś wyłącznie na odcinaniu kuponów od dawnej sławy. A ponoć prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym, nie jak zaczyna, ale jak kończy. W tym przypadku trudno mówić tu o szczęśliwym zakończeniu. Czy ta historia dobiegła już końca? Niby wszystko jest jeszcze możliwe, póki piłka w grze, ale chyba nie ma komu przystawić nogi, by oddać strzał na bramkę. 

Jakub Karczyński
 

27 marca 2025

WIOSENNA ENERGIA


Nareszcie wiosna. Temperatury coraz wyższe, słońce miło ogrzewa twarz i tyle czekać, aż zieleń eksploduje wokół nas. W takich okolicznościach przyrody człowiek nabiera wiatru w żagle. Więcej się chce, pomysły w głowie jakby świeższe i odważniejsze. W końcu będzie można wyruszyć w miasto. Odwiedzić dawno nie widziane lokacje jak choćby "Longplay" czy "Fripp", gdzie znów zapewne wyszperam coś ciekawego do swej płytoteki. Przy okazji zajrzę do małej księgarni by kupić książkę w cenie okładkowej. Pewnie, że w sklepie internetowym mógłbym ją kupić dużo taniej, ale tak trzeba, jeśli nie chcemy doprowadzić do sytuacji, w której to książki będziemy nabywać tylko przez Internet. W kulturze jak w przyrodzie, musi być równowaga. Miejsce zarówno dla tych dużych, jak i tych małych, którzy niekiedy oferują to, czego ci więksi nie są w stanie zaproponować.

Wiosnę dobrze rozpocząć z odpowiednim animuszem i muzycznym zastrzykiem energii, dlatego też  polecam sięgną po te dwa poniższe wydawnictwa.


THE DAMNED "THE MCA SINGLES A's + B's" (1992) - niesamowite, ale ta składanka powraca do mojego odtwarzacza niczym bumerang. Chyba przyjdzie mi odszczekać słowa, że nie lubię składanek, bo wychodzi na to, że są takie, które lubię i to nawet bardzo. Świetne w tym składaku jest to, że otrzymujemy tu nie tylko strony B, ale też i inne mixy, względem tego co na regularnych wydawnictwach. The Damned nagrali dla MCA zaledwie dwa albumy, z czego przynajmniej jeden zasługuje na miano wybitnego. "Phantasmagoria", bo o nim tutaj myślę, to w moim odczuciu ich szczytowe osiągnięcie. To przykład wspaniałej ewolucji jaką przeszedł ten zespół, począwszy od prostego punk rocka, do brzmień z obszaru rocka gotyckiego. Muzyka doprawiona jest rock & rollowym szaleństwem i luzem, dzięki czemu, spuszczamy nieco tej pary z tego mrocznego kotła. The Damned pomimo upływu lat, wciąż tworzy i wydaje bardzo udane albumy, więc nie stawiałbym na nich jeszcze krzyżyka. 


THE LORDS OF THE NEW CHURCH "KILLER LORDS" (1985) - czy to nie dziwne, że oto polecam wam kolejną składankę? Nie, nie zwariowałem, ani nie wziąłem sobie do serca słów Romana Rogowieckiego z tele zakupów, który swego czasu wmawiał nam, że najlepsze płyty to składanki. Wierutna bzdura, która została wymyślona chyba tylko na rzecz tej reklamy. W przypadku grupy The Lords Of The New Church, zakup składanki jest o tyle sensownym rozwiązaniem, że nie rujnuje nas finansowo. Zakup ich regularnych płyt na CD, nie jest sprawą łatwą, a na pewnie nie tanią. W takim wypadku warto posłużyć się kompilacją, choćby tylko po to, by móc posłuchać sobie z płyty takiego killera jak Dance With Me. Zakochałem się w tym nagraniu od pierwszej chwili i bardzo chciałem by dołączyło do mojej płytoteki. Na razie co prawda tylko na składance, ale jeśli nadarzy się okazja, to z pewnością zakupię i regularny album. Historia zespołu zakończyła się w 1989 roku. Na reaktywację nie ma jednak co liczyć, bowiem połowa klasycznego składu już nie żyje. Wokalista Stiv Bators zmarł w 1990 roku, po potrąceniu przez samochód, natomiast Brian James zmarł na początku marca, o czym informowałem w jednym z wcześniejszych wpisów. Pozostają nam więc płyty i muzyka na nich zawarta, która idealnie wpisze się w ten wiosenny czas.


Jakub Karczyński


PS Jeśli chcecie ufundować mi kawę, to ekspres znajduje się pod adresem https://buycoffee.to/czarne-slonca. Z góry dziękuję za wszelkie formy wsparcia.

20 marca 2025

IRLANDZKIE PRZYGODY


Siedemnasty dzień marca to dzień szczególny dla mieszkańców Irlandii, bowiem w tym dniu świętują oni dzień swego patrona. Jak wszyscy doskonale wiemy jest nim Św. Patryk, który jako pierwszy podjął się dzieła chrystianizacji Irlandii. Myśląc o tej zielonej wyspie, mam bardzo dużo pozytywnych skojarzeń, począwszy od ludzi, a skończywszy na muzyce. Zielony, to też mój ulubiony kolor. Mało tego, na Dzień Świętego Patryka, przypadają też pierwsze randki z moją żoną w nieistniejącym już irlandzkim pubie Brogans. Miło też wspominam wizytę Irlandczyków w Poznaniu, podczas Euro w 2012 roku. Tak miłych i kulturalnych kibiców, to ze świecą szukać. Inne nacje mogą śmiało brać ich za przykład. Niestety, Irlandia ma też i swoją ciemną kartę. Ponad trzydziestoletni konflikt między republikanami, a lojalistami kosztował życie zbyt wielu ludzi i sprawił, że spokój uleciał z tamtych rejonów definitywnie. 

Dzień Świętego Patryka można świętować na wiele sposobów. Można pójść do pubu i zamówić whisky, można wziąć udział w jakiejś paradzie lub też sięgnąć po muzykę z tamtych rejonów. Jako że whisky nie pijam, parady żadnej w okolicy nikt nie organizuje, to pozostało mi zaczerpnąć muzyki z mojego domowego źródła. Najbardziej oczywistym wyborem wydaje się grupa U2 lub Clannad, ale tym razem zdecydowałem się na coś mniej znanego. Nie, nie była to grupa Virgin Prunes, ani też Into Paradise, lecz rzecz o nieco lżejszym kalibrze, ale jakże pięknie komponująca się z zaokienną wiosną. Muzyka z albumu "The Sea Of Love" (1988) nagranego przez The Adventures, to może zwykły pop rock, ale wchodzi we mnie jak nóż w masło. Piękne melodie długo rezonują człowiekowi w uchu i sprawiają, że chce się do nich powracać. Muzyka może trąci dziś nieco myszką, ale w 1988 roku tak się grało. Gdybym miał wskazać jakieś muzyczne tropy, to skierowałbym waszą uwagę w stronę grup Tears For Fears, Simple Minds i ich pobratymców. Jeżeli chcecie dziś powitać wiosnę, to polecam zrobić to wraz z nagraniem Broken Land, w którym to, aż czuć jej świeży powiew. Takich pięknych nagrań jest tu jednak dużo więcej, jak choćby You Dont't Have To Cry Anymore, które wręcz zaprasza do wspólnego śpiewania refrenu, The Trip To Bountiful (When The Rain Comes Down) czy Heaven Knon Which Way. Tak na dobrą sprawę, próżno szukać tu jakiś gorszych kompozycji, które zaniżałyby poziom. W mojej opinii, mamy tu do czynienia z albumem doskonałym, do którego aż chce się wracać tak latem jak i jesienią, zimą czy wiosną. Polecam więc rozejrzeć się za tą płytą. Kto wie, być może i wy wpadniecie w sidła ekipy z Belfastu. Na koniec, mam jeszcze do przekazania dobrą wiadomość. Po ponad trzydziestu latach jakie minęły od wydania ich ostatniego albumu, grupa powróci na dniach z płytą "One More With Feeling", którą to 28 marca wyda Cherry Red Records. Czy można wyobrazić sobie lepsze rozpoczęcie wiosennego sezonu? 


Jakub Karczyński


PS Swoje wsparcie dla misji składania liter możecie przekazać poprzez stronę: https://buycoffee.to/czarne-slonca. Z góry dziękuję za każdą postawioną kawę, która to podnosi nie tylko ciśnienie, ale przede wszystkim motywuje mnie do jeszcze cięższej pracy.


10 marca 2025

PRZEKLĘTY LOS


Gdy w czwartek, wyciągałem ze swej skrzynki na listy składankę singli The Damned, nie przypuszczałem, że dzień później z obozu grupy napłyną tak smutne informacje. Szóstego marca przyszło nam pożegnać Briana Jamesa, który to był gitarzystą grupy w latach 1976 - 1978, 1988 - 1989 oraz 1991. Choć spędził w szeregach grupy zaledwie cztery lata, to nagrał z nią dwie ich najwcześniejsze płyty - "Damned, Damned, Damned" (1977) oraz "Music For Pleasure" (1977). Debiut choć ważny i kultowy dla miłośników punk rocka, nie zrobił na mnie większego wrażenia. Może dlatego, iż nigdy nie ekscytował mnie klasyczny punk, ze swym trzy akordowym graniem. Jak się okazało, tej energii i pary wystarczyło zaledwie na kilka lat, a sam punk rock dość szybko doszedł do ściany. Dużo ciekawiej działo się, gdy muzycy opanowali kolejne akordy, dzięki którym narodził się między innymi post punk. Wyszło to muzyce na dobre, choć wtedy nie dla wszystkich było to takie oczywiste. Gdy mam ochotę posłuchać The Damned, to sięgam po ich późniejszą twórczość. Nie deprecjonuję jednak w żadnym wypadku wartości debiutu i roli jaką odegrała ta płyta w karierze zespołu. Wszyscy wiemy, że każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku. Bez niego nie byłoby nic co potem. Wróćmy jednak do Briana Jamesa. Po odejściu z The Damned, James nie zawiesił gitary na kołku. Współtworzył kilka formacji, z czego najbardziej znana jest grupa Lords Of The New Church, w której to występował wraz ze Stivem Batorsem, Davem Tregunnem oraz Nickiem Turnerem. Dobrze by było przypomnieć tę formację choćby przez wznowienie jej regularnego katalogu, który dziś jest praktycznie nieosiągalny lub niemiłosiernie pustoszy nasz portfel. Nie chodzi bynajmniej o monetyzowanie śmierci, lecz o pamięć tak o muzyku, jak i jego dorobku. Spoczywaj w pokoju James, gdziekolwiek jesteś.


Jakub Karczyński  

05 marca 2025

NOSFERATU


Wkrótce do Poznania zawita zespół Inkubus Sukkubus, który to nieodzownie kojarzy mi się z audycjami Tomka Beksińskiego. Nigdy jakoś przesadnie wielkim fanem nie byłem, ale kilka płyt na półce posiadam. Chętnie sprawdzę jak zespół wypada na żywo, a przy okazji może uzupełnię sobie dyskografię jeśli będzie taka możliwość. Tymczasem odkurzam dyskografię innego wampirzastego zespołu, który to przycupnął sobie na tej samej półce co albumy Inkubus Sukkubus. Mowa o grupie Nosferatu, która chyba jeszcze nie gościła na łamach mojego bloga, a przynajmniej nie w takiej dawce. Ten brytyjski zespół, zawiązał się pod koniec lat osiemdziesiątych (1988) i udanie zadebiutował albumem "Rise" w 1993 roku. Choć lata dziewięćdziesiąte nie były łaskawe dla tego typu muzyki, to jednak zespołowi udało się odnieść zaskakująco duży sukces. Ich debiutancki album, wydany dla Cleopatra Records, odbił się szerokim echem, wśród miłośników gotyckich brzmień, choć muzyka którą proponowali nie grzeszyła oryginalnością. Chwała im jednak za to, że nie próbowali wbijać się w niczyje buty lecz konsekwentnie budowali swój własny styl, w oparciu o wampiryczny wizerunek, jak i o klasyczne brzmienie gotyckiego rocka. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że zespół poruszał się karawanem, a na scenę bywał wnoszony w trumnach, co na pewno zapewniało mu dodatkowy rozgłos. Słuchając dziś ich debiutanckiej płyty, trudno nie uśmiechnąć się pod nosem, bowiem co by nie mówić, trąci ona dziś już nieco naftaliną. Nie zrozumcie mnie źle, to całkiem przyjemne granie, ale brak mu w mojej opinii jakiegoś takiego luzu, energii i szaleństwa, które spuściłoby z tego kotła trochę tej grobowej powagi. Odnoszę wrażenie, że panowie nad wyraz serio potraktowali tę konwencję. A przecież wystarczyło sięgnąć po album "Phantasmagoria" (1985) grupy The Damned by zrozumieć w czym rzecz. Post punk ma tę przewagę nad rockiem gotyckim, że umiejętnie omija muzyczny kicz, a gotyk wjeżdża w niego na pełnym gazie. Oczywiście są też w tym gatunku chlubne wyjątki, niemniej stanowią one niestety mniejszość. Gotycka egzaltacja wywołuje we mnie wręcz poczucie zażenowania, a to raczej ostatnia rzecz, jaką chciałbym odczuwać przy słuchaniu muzyki. Na szczęście grupa Nosferatu, choć na wskroś przesiąknięta estetyką gotyku, oszczędza nam tego typu wrażeń. Wraz z kolejnymi albumami muzyka stawała się coraz lepsza, mniej sztampowa i schematyczna jak choćby na albumie "The Prophecy" (1994), zrealizowanym z nowym wokalistą, którym został Niall Murphy. Zmiana ta wyszła grupie na dobre, ale jak to w życiu bywa, nic nie jest dane raz na zawsze. Na kolejnym albumie przy mikrofonie stał już Dominic LaVey. Nieustanne zmiany składu, to największa bolączka grupy. Trzeba im jednak oddać to, że zawsze wychodzili z nich obronną ręką. Nosferatu choć nigdy nie należeli do gotyckiej ekstraklasy, to jednak odcisnęli na tej scenie swój ślad. Posłużyli choćby za inspirację Marylin Mansonowi, który sporo elementów z ich występów włączył do własnego show. Grupa pomimo upływu lat, wciąż istnieje choć nie przejawia aktywności na polu wydawniczym. Ostatni album wydali w 2011 roku ("Wonderland"), kiedy to do składu powrócił wokalista Louise De Wray. W międzyczasie nastąpiły takie przetasowania personalne, że dziś oprócz zespołu Nosferatu, mamy też i grupę The Nosferatu, wyrastającą z tego samego pnia. Pod szyldem Nosferatu występuje obecnie Damien DeVille, Tim Vic, Belle Star oraz Thom. Natomiast The Nosferatu tworzą Vlad Janicek, Louise De Wray oraz Rob Leydon z Red Sun Revival. Na koncertach wspomaga ich Simon Rippin (NFD/ The Nefilim). Sami przyznacie, że zrobił się z tego niezły galimatias. Zamiast więc zajmować się personaliami, sięgnijmy do płyt. Osobiście najczęściej powracam do "The Prophecy" oraz do ich trzeciego albumu zatytułowanego "Prince Of Darkness" (1996), do którego to mam szczególny sentyment. Była to bowiem pierwsza płyta grupy, którą zakupiłem w nieistniejącym już sklepie płytowym na ulicy Taczaka w Poznaniu. Tam to wśród płyt oddanych w komis, ktoś pozostawił właśnie ten album. Zauroczony okładką, poprosiłem właściciela o nastawienie paru fragmentów, by po chwili stać się jego nowym właścicielem. Album "Prince Of Darkness" uwodzi przede wszystkim ciekawymi melodiami, nastrojem i głosem. Tradycją stało się, że każdy nowy album, przynosił ze sobą zmianę wokalisty* i nie inaczej było tym razem. Dominic LaVey, to bodajże piąty wokalista i nie ostatni, jaki przewinął się przez szeregi grupy. Nieźle jak na zespół, który nagrał zaledwie pięć albumów. Czy jest szansa na kolejne? Niewykluczone, ale nie trzymałbym się tej myśli nazbyt kurczowo.


Jakub Karczyński


*Odstępstwem od tej reguły był dopiero album "Wondreland".


Świeżą krew dla "Czarnych słońc" możecie pompować w krwiobieg poprzez:

26 lutego 2025

# W POLSKIE IDZIEMY: AFTER THE SIN


Boleję nad tym, ale niemal nie kupuję polskiej muzyki. Jakoś niewiele mogę w niej znaleźć dla siebie. Z tej też przyczyny cierpią czytelnicy "Czarnych słońc", którzy to chcieliby poczytać sobie o czymś z naszego rodzimego podwórka. To zdecydowanie największa bolączka tego bloga. Postanowiłem więc posypać nieco głowę popiołem i wyszperać dla was kilka smakowitych kąsków. Rozpoczynamy więc nowy kącik tematyczny, który to zatytułowałem sobie "#w polskie idziemy". Przedstawiać będę tu grupy, które warte są nie tylko waszej uwagi, ale i wsparcia. Na pierwszy ogień idzie: 

AFTER THE SIN

Poznań dość długo nie posiadał swojego przedstawicielstwa w kręgach muzyki post punk czy goth. Nie za bardzo wiem z czego te wynikało, ale w stolicy Wielkopolski nie rodziły się tego typu kapele. Tak jakby nietoperze z jakiegoś powodu omijały to miejsce. Na szczęście coś się pomału zaczyna zmieniać. Najlepszym przykładem jest zespół After The Sin, który jak już zadebiutował na rynku płytą "Echoes" (2023), to od razu zawstydził całą konkurencję. Wydawnictwo to ukazało się pod skrzydłami Bat-cave Productions czyli wytwórni, która od lat trzyma rękę na pulsie mrocznego grania. After The Sin idealnie wpasowali się w jej profil, stając się zarazem jednym z ich klejnotów koronnych. Byłem przy ich debiucie scenicznym, gdy supportowali Visions In Clouds, widziałem ich też na ostatnim "Shadow Dance Party", gdzie rozgrzewali publiczność przed Geometric Vision i w obu tych przypadkach wypadli świetnie. Zespół tworzą: Oland Cox, Thad oraz Nana. Pojawili się znikąd, a przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Nic nie wiem na temat ich wcześniejszych muzycznych ścieżek, a jeżeli takowe były, to liczę na to, że kiedyś Oland mi o tym opowie. Na razie, przemówić musi do nas ich muzyka, a ta jest najwyższej próby. Choć brzmi znajomo, to jednak unika brnięcia w muzyczne kalki, dzięki czemu After The Sin brzmi jak ... After The Sin. Skutecznie zacierają za sobą tropy, dzięki czemu nie są niczyja kopią, lecz najlepszą wersją samych siebie. Owszem, zdarza się, że gdzieś tam w tyle głowy zamajaczy nam czy to grupa The Cure (So Bright) czy Depeche Mode (Leaving It All Behind), niemniej są to tylko delikatne nawiązania, które miło połechcą nasze muzyczne fascynacje. Album "Echoes" to dojrzała deklaracja twórcza, obok, której nie sposób przejść obojętnie. To właśnie takie płyty powinny okupować fonograficzne szczyty, a nie tułać się w piwnicach undergroundu. Trzymam za nich mocno kciuki i wierzę, że są w stanie osiągnąć sukces. Dziś możecie oglądać ich jeszcze w małych klubach, ale jak mniemam aspiracje zespołu są dużo, dużo większe. Sięgnijcie po płytę "Echoes", jeśli jeszcze nie mieliście okazji i przekonajcie się na własnej skórze jak smakuje ten grzech.


AFTER THE SIN "ECHOES"

Bat-cave Productions 2023

Album dostępny na stronie wydawcy:

www.batcaveproductions.pl


Jakub Karczyński

22 lutego 2025

NIEWIDZIALNE GRANICE


Co takiego jest za naszą zachodnią granicą, że płyty oplecione elektroniczną warstwą dźwiękową, lśnią tam wyjątkowo jasnym blaskiem. Pierwszy szpadel wbito tam w drugiej połowie lat sześćdziesiątych, a potem poszło już lawinowo. Kraut rock dał solidne podstawy i grunt do tego, by wkrótce Niemcy stały się niekwestionowaną potęgą muzyki elektronicznej. Kraftwerk na lata zapewnił Niemcom status mistrzów w tejże kategorii, a cały nurt kraut rocka, do dziś cieszy się uznaniem i szacunkiem. O takich zespołach jak Can, Neu! czy Tangerine Dream słyszała większość z nas, a co z twórcami, których nie opromienił tak olbrzymi blask? Pisałem niedawno o grupie Edera, która zachwyciła mnie mnie swą debiutancką i zarazem jedyną płytą. Nieco bogatszą dyskografią mogą pochwalić się za to Invisible Limits, którzy to wyewoluowali z zespołu The Invincible Spirit. O zespole, dowiedziałem się od znajomego, który podrzuca mi co jakiś czas swoje wynalazki. Spodobało mi się to na tyle, że dość szybko zakupiłem sobie płyty The  Invincible Spirit jak i Invisible Limits, ale z ich przesłuchaniem nie poszło już tak sprawnie. Rzut oka do moich zapisków uświadamia mi, że minęły niemal trzy lata, nim płyty doczekały się pierwszego odsłuchu. Kolejka do odtwarzacza godna NFZ. To jest właśnie ta ciemna strona kolekcjonerstwa. Niedawno, przeglądając swoje półki z płytami, nabrałem chęci by posłuchać w końcu płyty "Familiar!" (1991) i był to tak zwany strzał w środek tarczy. Przede wszystkim, spodobał mi się głos Marion Küchenmeister, co już na starcie, stawia ten album w uprzywilejowanej sytuacji. Jak wiecie, jestem dość wybredny jeśli chodzi o kobiece wokale, więc oczka w mym sicie są dość niewielkich rozmiarów. Marion jednak udało się przejść proces selekcyjny bez większych problemów. Jej zmysłowy głos, potrafi doskonale odnaleźć się zarówno w spokojnych, jak i bardziej drapieżnych dźwiękach. Invisible Limits działają ponoć do dziś dnia, choć ostatni album wydali w 2003 roku. Muzyka jakiej oddali swe serca, to wypadkowa synth popu, EBM i w mniejszym stopniu dark wave. Do tej pory, udało mi się zebrać ich trzy płyty: "Violence" (1993), "Familiar!" (1991) oraz zakupioną przed kilkoma dniami "A Conscious State" (1989).  Brakuje mi więc już tylko pierwszego i ostatniego albumu, by domknąć dyskografię. Póki co, skupię się na tym co już wpadło w moje sidła. "Familiar!" mam już za sobą, teraz czas na "A Conscious State", na którym to, zespół przedstawiał swoją wersję wielkiego przeboju Joy Divison Love Will Tears Apart. Z kolei na albumie "Violence", możemy posłuchać ich interpretacji Imagine Johna Lennona. Jak widać, także taka muzyka, dobrze rezonowała w uszach grupy. Jednak to nie covery stanowią o ich sile. Rzekłbym nawet, że są ich najmniej istotną częścią. Choć poprawne, to jednak nie sięgają geniuszu oryginałów, ani też nie oferują jakiegoś wybitnie oryginalnego spojrzenia na te kompozycje. Dużo lepiej wypadają we własnym repertuarze, jak choćby w nagraniu Violence, gdzie możemy docenić nie tylko zmysł kompozytorski zespołu, ale i piękno głosu Marion. Nie zwlekajcie zatem i przekroczcie czym prędzej tę niewidzialną granicę, za którą to rozciągają się nieprzebrane połacie muzycznego piękna. 


Jakub Karczyński


PS Kawowe wsparcie dla "Czarnych słońc" niezmiennie pod adresem: 

https://buycoffee.to/czarne-slonca

02 lutego 2025

POWRÓT DO KRAINY FANTAZJI


Dwudziestego czwartego grudnia minionego roku, upłynęło dokładnie dwadzieścia pięć lat od samobójczej śmierci Tomka Beksińskiego. W związku z tym, radiowa Trójka przypomniała dwie archiwalne audycje, dzięki czemu mogliśmy przenieść się na ten krótki moment do lat dziewięćdziesiątych. Przy okazji na antenę powróciło sporo muzyki, która była niezwykle bliska sercu Tomka. Po ich wysłuchaniu, przeprosiłem się z kilkoma artystami, którzy od wielu lat nie gościli w mym odtwarzaczu. Jak być może pamiętacie, odstawiłem na bocznicę cały nurt rocka progresywnego, neo prog rocka i tym podobne klimaty, do których straciłem serce. Dziś znów nastawiam tych wykonawców z nieprzymuszonej woli i czerpię z tego radość, którą to mogę zapisać na konto Tomka. To właśnie w tej muzyce najbardziej wyczuwam romantyczną naturę jego duszy. Kiedy posłuchałem na nowo albumu "The Window Of Life" (1991) grupy Pendragon, stwierdziłem, że te dźwięki to cały Tomek. To ta emocjonalność, te piękne solówki, które przybliżają i objaśniają mi jego świat. Znów łaskawszym okiem spoglądam na płyty takich wykonawców jak Camel, Wishbone Ash, Yes czy Marillion. Powróciłem w ostatnich dniach do albumu "Marbles" (2004) i wciąż czuję tamte dawne emocje i piękno. W ogóle uważam, że to najlepszy album jaki Marillion nagrali w nowym stuleciu. Ba, śmiem nawet twierdzić, że podoba mi się on dużo bardziej od "Brave" (1994), który żeby nie było, jest również ich wielkim dziełem. Niemniej "Brave" otula przytłaczający mrok, który trzeba sobie dawkować. Na "Marbles" mamy piękno i melancholię, w której mogę się pławić co dnia. Ileż tam zachwycających kompozycji. Nie ma tam ani jednej chybionej nuty. Jeśli pamiętacie, album ten ukazał się najpierw w formie pojedynczej płyty, do której dołączono karteczkę z informującą, że zespół planował ten album w formie dwóch płyt CD. Ugięli się jednak mając na uwadze fakt, że sklepy patrzą mniej przychylnym okiem na takie wydawnictwa. Chętni mogli jednak wysłać formularz na adres zespołu i za drobną opłatą, uzyskać album w pełnej wersji. Po latach, na fali wznowień, Marillion dopiął jednak swego i wydał "Marbles" jako album dwupłytowy. Mam go też na swojej półce, ale jednak na przestrzeni lat, tak się przyzwyczaiłem do tej wersji jednopłytowej, że dziś nie potrafię go inaczej słuchać. Lista utworów zakorzeniła się we mnie już zbyt mocno, by można było w niej dokonać korekty. Dodatkowe nagrania oraz zmieniona kolejność pozostałych kompozycji, zaburzają mi harmonię i układ płyty. Tak to już jest z siłą przyzwyczajenia i ciężko jest z tym dyskutować, nie mówiąc już o tym, by ją przezwyciężyć. Nastawiłem sobie jednak ten album w pełnej wersji i próbuję objąć go też w takiej formie, choć nie sądzę bym zmienił zdanie. Poza tym, płyta rozrosła się do takich rozmiarów, że trudno skupić na niej uwagę przez tak długi czas. Taka to już przypadłość tego nurtu, który uwierzył w to, że nadmiar jest lepszy od niedosytu. 


Jakub Karczyński 

20 stycznia 2025

ZIEMIA OBIECANA


Nie pamiętam w jakich okolicznościach natrafiłem na muzykę grupy The Comsat Angels. Faktem jest, że ekipa z angielskiego Sheffield, błyskawicznie zyskała moją aprobatę i wkrótce zacząłem rozglądać się za jej płytami. Jeśli pamiętacie, to przed laty odnalazłem na rodzimym portalu aukcyjnym prawdziwą kopalnię złota. Ktoś pozbywał się tak wielu fantastycznych płyt, że aż nie wiadomo było, co tu licytować. Pośród nich, znalazły się też i płyty The Comsat Angels, które to zgarnąłem niemal za bezcen. Żeby nie być gołosłownym, sięgnę do swoich notatek. Wyprzedaż albumów, miała miejsce w lutym 2020 roku, czyli niemal pięć lat temu. I tak, krążek "My Minds Eye" (1992) kosztował mnie 26 zł, a płyta "Fiction" (1982) tylko złotówkę więcej. Takich okazji nie można było zmarnować, bowiem dziś w najlepszym przypadku, trzeba przemnożyć te liczby razy cztery. To i tak niewygórowana kwota, którą warto zapłacić, by móc cieszyć się tą muzyką. Pewnie zastanawiacie się dlaczego o tym wszystkim piszę. Już spieszę z odpowiedzią. Otóż jakiś czas temu, natknąłem się na aukcję albumu "Land" (1983) od The Comsat Angels, ale jego cena była dość wysoka. Szybko sprawdziłem sobie jak wygląda sprawa na Discogs i zrozumiałem w czym rzecz. Rzeczona płyta była dostępna zaledwie w dwóch egzemplarzach i każdy z nich był jeszcze droższy niż ten, na naszym portalu aukcyjnym. Odpuściłem więc temat, ale jak to w życiu bywa, nie zapomniałem o nim zupełnie. W porywie szaleństwa, odezwałem się niedawno do sprzedającego, proponując połowę stawki. Propozycja rzecz jasna nie została przyjęta, ale jej właściciel, zaproponował dość znaczne ustępstwo cenowe. Nadal była to kwota, która przekraczała mój założony budżet, ale już stawała się bardziej realna i namacalna. Wiadomość ta, fermentowała w mojej głowie jeszcze przez dobrą dobę, nim przyjąłem warunki sprzedawcy. Jako że zbliżają się moje urodziny, postanowiłem sprawić sobie prezent, którego nikt inny by mi nie zafundował. W taki właśnie sposób, stałem się właścicielem albumu "Land", który jakby nie było, jest moim rówieśnikiem. Z ciekawostek, dodam tylko, że album ten zakupiłem od innego poznaniaka, który jak się okazało, był niegdyś właścicielem sklepu płytowego, w którym to pracę zaczynał mój dobry znajomy i zarazem legenda poznańskiej radiofonii - Andrzej Masłowski. Jaki ten świat mały. Jak widać, życie bywa zaskakujące i bardzo dobrze, dzięki temu ma odpowiedni smak. Pięknie się ten rok zaczyna i liczę na to, że kolejne miesiące również okażą się nie mniej interesujące. Z taką muzyką, nie straszny jest żaden blue monday.

 

Jakub Karczyński


08 stycznia 2025

OŻYWCZA FALA


Początek nowego roku to dla mnie czas poszukiwań. Na rynku wydawniczym niewiele się dzieje więc śmiało można pobuszować wśród staroci. Odkrywam więc to co do tej pory pozostawało dla mnie zakryte jak choćby solową twórczość wokalisty irlandzkiej formacji The Undertones. Feargal Sharkey ma na swym koncie zaledwie trzy albumy, ale za to może pochwalić się utworem, który odniósł międzynarodowy sukces. Ten status przynależy do utworu A Good Heart, pochodzącego z jego debiutanckiego albumu wydanego w 1985 roku. Na razie mogę sobie go posłuchać jedynie na Spotyfy, bowiem nie udało mi się jeszcze znaleźć tego albumu w wersji posrebrzanej. Wypatruję za to dwóch innych - "Songs From The Mardi Gras" (1991) oraz "Wish" (1988), które zostaną mi wkrótce dostarczone. Brałem je zupełnie w ciemno. Jak już się na coś napalę, to idę w temat jak w dym.

Szykuje się też wkrótce ciekawa literatura dla miłośników polskiego postpunku. Otóż, Rafał Księżyk sprokurował książkę "Fala", która to pojawi się na rynku w dniu 5 marca. Do tego czasu, musimy uzbroić się w cierpliwość. Dużo sobie obiecuję po tym wydawnictwie. Może pamiętacie, a może nie, ale przy okazji książki "Podrzyj, wyrzuć, zacznij jeszcze raz. Postpunk 1978 - 1984" Simona Reynoldsa, pisałem, że przydałoby się, aby ktoś nakreśli polską perspektywę tego zjawiska. We wstępie, do tej książki Rafał Księżyk nakreślił pewien szkic, a teraz jak mniemam otrzymamy danie główne. Zapewne spora część tego wydawnictwa poświęcona będzie scenie rzeszowskiej, która to była ważnym punktem na postpunkowej mapie Polski. Zimna fala miała się tam wyjątkowo dobrze, a i dziś nie warto tracić tej miejscowości z oczu choćby przez fakt, że wciąż działa tam zespół 1984. Choć w zmienionym składzie, to jednak wciąż tworzący muzykę, która wyróżnia się na polskim rynku. Wspierajmy ich w działaniu, tak jak i całą naszą niezależną scenę, bowiem bez nich, skazani będziemy na dyktat wielkich wytwórni płytowych. Ludzie, którzy pociągają tam za sznurki, pewnie na czymś się znają, ale mam wątpliwości czy jest to akurat muzyka.


Jakub Karczyński 


PS Wsparcie mojej muzycznej fali jak zwykle pod adresem: https://buycoffee.to/czarne-slonca