20 listopada 2025

TRUE SOUND OF LIBERTY


True Sound Of Liberty to amerykańska formacja, która nie wiedzieć czemu posługiwała się skróconą wersją swej nazwy, wywodząc ją od pierwszych liter poszczególnych wyrazów. Skoro The Sisters Of Mercy, Lord Of The New Church, a także Red Lorry Yellow Lorry z powodzeniem funkcjonowali pod nie najkrótszymi szyldami, to czemu na taki krok nie zdecydowało się True Sound Of Liberty? Przyznacie, że brzmi to o wiele lepiej, niż ten nieszczęsny skrótowiec. Zostawmy jednak kwestie nazewnictwa, a przyjrzyjmy się samej grupie, która to chyba nie jest u nas szczególnie popularna. Sam, o jej istnieniu dowiedziałem się przez kompletny przypadek, natykając się na jej nazwę w internecie. Było to jeszcze w czasach, gdy chcąc skorzystać z jego dobrodziejstwa uruchamiało się modem, blokując tym samym linię telefoniczną. Z tej też przyczyny trzeba było sobie wcześniej zaplanować co się chce wyszukać i w miarę szybko rozłączyć sieć aby rodzice nie dostali zawału na widok rachunku. Co ciekawsze treści przekopiowywało się do plików tekstowych i drukowało się ich zawartość. Do dziś dnia posiadam segregator z tego typu materiałami. Wśród nich jest też całkiem pokaźna rozpiska, prezentująca zespoły z gatunków goth punk, death rock, gothic rock, new wave oraz cold wave. Jej twórca pisze od serca o tym co sądzi o poszczególnych grupach, polecam albumy warte uwagi jak i przestrzega przed tymi mniej udanymi. W przypadku grupy T.S.O.L. mamy taki komentarz: kapela znana z filmu "Decline Of A Western Civilization". Piękny deathrock/horror punk, zwłaszcza LP "Dance With Me" i EP "Weathered Statues". Płyta "Beneath The Shadows" jeszcze daje radę (numer z tej płyty był w "Upadku..." ) Jak ognia wystrzegać się należy późniejszych krążków, chyba, że ktoś lubi amerykański hard rock dla motocyklistów. Samego filmu nie widziałem, ale mam nadzieję nadrobić tę zaległość w najbliższym czasie, a co do muzyki to dopiero niedawno podjąłem próbę pozyskania ich płyt. Niestety nie znalazłem na płycie CD ani "Dance With Me" (1981), ani też "Beneath The Shadows" (1982), więc skierowałem swą uwagę na późniejsze albumy, ponoć niegodne uwagi. Podchodzę z rezerwą do tego typu sugestii, bo przecież każdy z nas ma nieco inny gust, więc to co nie spodoba się jednemu, dla kogoś innego może stanowić objawienie. Zachęcony fantastyczną okładką, zakupiłem album "Strange Love" (1990), który to wziąłem w ciemno. Od czasu do czasu pozwalam sobie na takie ryzyko, bo przecież w życiu liczą się emocje. Cóż zatem otrzymaliśmy na tym albumie? Czy faktycznie jest to hard rock dla motocyklistów? Z grubsza rzecz ujmując to faktycznie muzyce tej bliżej do hard niż do punk rocka. Wolta stylistyczna jaką wykonało T.S.O.L. przypomina mi tą, którą pod koniec lat osiemdziesiątych zaliczyło The Cult. Im też zamarzyła się muzyka dla gangu motocyklistów, a efekty były zaskakująco dobre. Osobiście za szczytowe osiągnięcie grupy uważam album "Love" (1985), ale przecież płyty "Electric" (1987) czy "Sonic Temple" (1989) też nie są w ciemię bite. Ba, znam nawet takich, którzy uważają "Sonic Temple" za ich opus magnum i nie śmiem z tym dyskutować. Zarówno "Love" jak i "Sonic Temple" są mistrzami w swej kategorii i nijak nie da się ich porównywać. To zupełnie dwa różne albumy. Podobnie jest w przypadku grupy T.S.O.L. , która to nie trzymała się zbytnio ram stylistycznych wyznaczonych przez pierwsze płyty. Czy to źle? Zależy jak na to spojrzymy? Jeśli oczami ortodoksa, to raczej nie mamy czego szukać na ich późniejszych albumach. Jeśli jednak mamy otwartą głowę, to jest szansa, że wyłowimy tam jeśli nie całe płyty, to może choć kilka naprawdę zgrabnych kompozycji. Odrzućmy więc uprzedzenia i posłuchajmy płyty "Strange Love" bez zbędnego bagażu oczekiwań. Punkowego brudu raczej się tu nie spodziewajcie, ale soczystego rock & rolla spod znaku Guns & Roses, Mötley Crüe czy wspomnianych już The Cult, to już jak najbardziej. Album ten czerpie wielkimi garściami tak z hard rocka jak i glamu, ale nie opiera się także wpływom bluesa. Ten miszmasz stylistyczny właściwie nie powinien nikogo dziwić, bowiem zespół nigdy nie wypracował swego charakterystycznego brzmienia. Nosiło ich raz w lewo, raz w prawo, a czasem lecieli zupełnie po skosie. Konia z rzędem temu, kto znajdzie dla nich jeden wspólny mianownik gatunkowy. Nie dziwię się, że osoby, które polubiły ich za płytę "Dance With Me" miały problem by przełknąć albumy w rodzaju "Strange Love". Wiedząc to, podjąłem jednak ryzyko i muszę powiedzieć, że absolutnie nie żałuję tej decyzji. Choć serce bije mi w rytm post punku, to przecież nie obce są mi i inne gatunki muzyczne. Któż z nas nie słuchał Deep Purple, Guns & Roses, Aerosmith czy Bon Jovi? Mając takie zaplecze z pewnością spojrzycie łaskawym okiem na album "Strange Love", który absolutnie wstydu grupie nie przynosi. W moim odczuciu mamy tu kilka naprawdę udanych muzycznych strzałów jak choćby, Hell On Earth, Strange Love, In The Wind, a przede wszystkim Let Me Go, które szczególnie przypadło mi do gustu. Poświęciłem temu albumowi kilka ostatnich wieczorów i nie uważam by był to czas stracony. Cieszę się, że znalazłem w sobie tyle samozaparcia by posłuchać czegoś spoza mojej muzycznej bańki, dzięki czemu wyrobiłem sobie własne zdanie na jego temat. Staram się nie powielać cudzych opinii. Wolę samemu skonfrontować się z muzyką, by przekonać się na własnej skórze o jej walorach lub też ich braku. Czy będę wracał do tych utworów za dwa, pięć czy dziesięć lat? Czas pokaże. Póki co, nie wyganiam jeszcze tej płyty z odtwarzacza, co by jej zawartość nie uleciała zbyt szybko z mej pamięci. 


Jakub Karczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz