13 listopada 2025

SOUNDEDIT 2025


Niedawny wyjazd na Soundedit był nie tylko niezwykłym wydarzeniem kulturalnym, ale też i ze wszech miar udanym pod względem towarzyskim. Do Łodzi jechaliśmy we czwórkę, a droga obfitowała w rozmowy o muzyce. Na miejsce dotarliśmy koło godziny 18:00, więc mieliśmy jeszcze trochę czasu by coś zjeść. Gdy już podkarmiliśmy ciała, przyszedł czas by nakarmić też ducha. Po krótkim spacerze dotarliśmy na miejsce. Kolejka chętnych do wejścia była dość spora, ale co się dziwić, przecież tego wieczora na scenie miał pojawić się nie tylko The Chameleons, dla których był to pierwszy występ w Polsce, ale i legendarni Fields Of The Nephilim. Już tyle te dwie grupy wystarczyłby, aby miłośnikom tego typu brzmień dreszcz przebiegł po plecach. Na dokładkę otrzymać mieliśmy nie mniej kultowy 1984, więc nie ma się co dziwić, że bilety na ten dzień wyprzedały się na pniu. Obiekt niemal pękał w szwach, co tylko dobrze świadczy o polskich fanach. Jadąc tam ułożyłem sobie w głowie sceniczny scenariusz, który przewidywał, że koncert rozpoczną 1984, po nich na scenę wejdą The Chameleons, a na deser otrzymamy Fields Of The Nephilim. Okazało się, że organizatorzy mieli nieco inną koncepcję. Zacznijmy od tego, że w "Wytwórni" są zlokalizowane dwie sale koncertowe, które mieszczą się jedna obok drugiej. Wchodząc do tej pierwszej nie mieliśmy jednak tej świadomości i widząc, że publika się dopiero zbiera ustawiłem się wraz ze znajomym w kolejce po piwo. Sam nie miałem zamiaru go kupować, bo szkoda mi było tracić fragment występu kosztem pobytu w toalecie. Gdy tak staliśmy, z sali obok zaczęły docierać do nas dźwięki. Zostawiłem na moment mojego towarzysza i poszedłem sprawdzić co też tam się dzieje. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że w sali jest pełno ludzi, a na scenie zaczyna się koncert The Chameleons. Czym prędzej przekazałem wieść koledze i udaliśmy się do sali obok. Niestety dla mojego towarzysza okazało się, że z piwem nie wpuszczają, więc ja udałem się do środka, a kolega musiał pośpiesznie skonsumować to piwo, którego sobie naważył.  


The Chameleons to był główny cel mej wizyty w Łodzi. Fields Of The Nephilim już widziałem, a Kameleonów jeszcze nie. Poza tym mogła to być jedyna okazja by ich zobaczyć w Polsce, więc nie mogłem przegapić takiej szansy. Co do samego koncertu, to nie miałem żadnych oczekiwań. Chciałem ich zobaczyć i już. Cieszę się, że przed przyjazdem do Łodzi udało mi się zapoznać z ich najnowszą płytą, dzięki czemu mogłem sobie pośpiewać wraz z grupą przy Feels Like The End Of The World, który to jest prawdziwą ozdobą albumu "Arctic Moon" (2025). Szczelnie wypełniona sala chyba musiała zrobić wrażenie na zespole, bo chyba nie spodziewali się, że w Polsce mają aż tylu fanów. Mam nadzieję, że zmotywuje to odpowiednio zespół by odwiedzić nas jeszcze w niedalekiej przyszłości. Wróćmy jednak do tego co miało miejsce na scenie łódzkiej "Wytwórni". Zgromadzona publiczność miała szansę po raz pierwszy usłyszeć na polskiej ziemi utwory nie tylko z debiutanckiej płyty Anglików ("Script Of The Bridge" [1983]), ale także posłuchać fragmentów takich albumów jak "What Does Anything Mean? Basically" (1985),  "Strange Times" (1986) czy najnowszego "Arctic Moon" (2025). Nie zabrakło też małego wyciągu z utworów spoza regularnego katalogu, oraz kilku wpleceń we własne utwory kompozycji innych twórców jak choćby Davida Bowie, The Beatles czy The Police. Wyłapywanie tych zapożyczeń było ciekawą sprawą, ale przecież wiadomo było, że to twórczość The Chameleons rozpalała tu najbardziej wyobraźnię zgromadzonej publiczności. Czy trzynaście kompozycji zaprezentowanych tego wieczoru zaspokoiło apetyt fanów? Śmiem twierdzić, że raczej go rozbudziło, ale przecież festiwalowe występy rządzą się swoimi prawami. Siłą rzeczy nie mogło pojawić się wszystko co byśmy chcieli, ale przecież każdy koncert pozostawia większy lub mniejszy niedosyt. Porównując jednak wcześniejsze setlisty widać wyraźnie, że łódzki koncert miał nieco okrojoną setlistę, w stosunku do tego co pojawiało się na trasie. Zwyczajowo zespół prezentuje piętnaście nagrań, ale bywa, że koncerty bywają nieco dłuższe, ale też i krótsze. Osobiście cieszy mnie mnie, że pojawiło się Perfume Garden, In Answer, Looking Inwardly czy Don't Fall, ale z kolei żal, że zabrakło miejsca dla Paradiso, na który to po ciuchu liczyłem czy mego ulubionego nagrania Kameleonów w postaci Caution. Niemniej czy jest to powód do smutku? Absolutnie nie. Przecież do niedawna koncert The Chameleons pozostawał jedynie w sferze nierealnych fantazji, o niemal zerowych szansach na spełnienia. Gdy tylko gruchnęła wieść, że The Chameleons pojawią się w Łodzi, to choćby się waliło i paliło, ja musiałem tam być. Szczęśliwie żadne złe zbiegi okoliczności nie pokrzyżowały mi planów więc cieszę się jak dziecko na wspomnienie tamtego wieczoru zwłaszcza, że po koncercie udało mi się spotkać Marka Burgessa i ustrzelić sobie z nim kilka pamiątkowych fotek.





Ledwie w uchu wybrzmiała ostatnia kompozycja The Chameleons, a już w sali obok zainstalowało się 1984. Ludzi było tam tyle, że dotarcie pod scenę graniczyło z cudem. Zająłem miejsce na końcu sali by mieć dobrą drogę ewakuacyjną na koncert Fields Of The Nephilim. Mam wielki szacunek do grupy 1984, kibicuję im po dziś dzień, ale tego dnia jakoś nie dałem się porwać muzyce. Może to kwestia braku odpowiedniej koncentracji, a może po prostu miałem nieco inne oczekiwania od zespołu. Faktem jest, że po wysłuchaniu kilku utworów udałem się do sali obok, gdzie ludzie z każdą minutą coraz bardziej wypełniali wolną przestrzeń. Poświęciłem więc występ 1984, aby zająć dogodne miejsce, z którego to mógłbym w miarę komfortowo podziwiać występ. Gdybym przypomniał sobie ich wcześniejszy występ z Wrocławia, na którym to byłem przed laty, to zapewne podarowałbym sobie walkę o miejsce. Co za różnica czy stoisz pięć czy dziesięć metrów dalej, skoro scena osnuta jest tak gęstym dymem, że ledwie widać zarysy postaci. Rozumiem, że zespół chciał wytworzyć odpowiedni klimat, ale jak to mówią, co za dużo to niezdrowo. Na szczęście ubytki wizualne, kompensował słuchaczom dźwięk oraz zaprezentowany tego wieczora repertuar. Fields Of The Nephilim nie byli szczególnie płodną grupą, ale na przestrzeni lat nagrali trzy albumy, które to wyznaczyły nowy kurs dla muzyki gotyckiej. "Dawnrazor" (1987) choć dziś najmniej doceniany, pokazał, że mroki gotyku świetnie komponują się z klimatem spaghetti westernu. I to była prawdziwie ożywcza fala, nawet jeśli uznamy, że płycie nieco brakuje do ideału. Niemniej, gdy w Łodzi zabrzmiał Dawnrazor, poczułem olbrzymią satysfakcję. Nic dziwnego, że nagranie wciąż znajduje się w żelaznym kanonie koncertowym grupy, skoro po tylu latach wciąż wyrywa z przysłowiowych butów. Równie dobrze prezentuje się Preacher Man, do którego powstał bardzo interesujący teledysk. Zresztą klipy Fieldsów zawsze stały na wysokim poziomie lecz to nie czas i miejsce by się tym zajmować. Preacher Man w Łodzi wprowadził iście westernową atmosferę lecz nie trwało to długo, bowiem na trzynaście zaprezentowanych kompozycji zaledwie trzy pochodziły z debiutu. Szkoda, że zabrakło miejsca dla Vet For The Insane, którą to szczególnie sobie upodobałem na tej płycie. Zdaję sobie jednak sprawę, że zgromadzona publiczność najmocniej wyczekała nagrań z późniejszych płyt, co rzecz jasna wcale mnie nie dziwi, bo również uwielbiam płyty "The Nephilim" (1988) oraz "Elizium" (1990). Pierwszy z wymienionych albumów w podstawowym secie reprezentowały nagrania The Watchman, Moonchild, Love Under Will, które nieco mniej lubię oraz Chord Of Souls. Miłośnicy płyty "Elizium" musieli nasycić się zaledwie dwoma nagraniami, ale za to jakimi. Na pierwszy ogień poszło przecudowne At The Gates Of Silent Memory, którego to niestety zabrakło przed sześciu laty we Wrocławiu. W bisach zaś otrzymaliśmy Last Exit For The Lost, po którym powiedziałem do znajomego, że po czymś takim nastąpić może tylko cisza. To jak ostatni gwóźdź do trumny. Finał finałów. Koniec i kropka. Zaczęliśmy się więc zbierać do wyjścia. Gdy tak czekaliśmy w okolicach szatni na zbiórkę wszystkich towarzyszy podróży, doszła do mych uszu muzyka. Początkowo uznałem, że to dźwięki puszczone z konsolety by umilić publiczności wychodzenie z sali. Po szybkiej wymianie zdań doszliśmy do wniosku, że chyba jednak kurtyna jeszcze nie opadła. Poszliśmy więc sprawdzić i faktycznie przeczucie nas nie zawiodło. Na scenie Fields Of The Nephilim inicjuje tytułowe nagranie z płyty "Mourning Sun" (2005), a my cieszymy się, że ten sen się jeszcze nie skończył. Cieszy mnie, że je zagrali, bo to niezwykle ważna dla mnie kompozycja. W ogóle uważam, że ostatni (jak do tej pory) album Fields Of The Nephilim otarł się o geniusz płyty "Elizium". Żałuję, że nie zagrali z niego nic więcej, bo przecież usłyszeć takie New Gold Dawn, Requiem, a zwłaszcza She, to prawdziwa uczta dla duszy. Tego wieczora musieliśmy zadowolić się niewielkim fragmentem tego dzieła, ale za to jakim. Mourning Sun wypełnia w takim samym stopniu rolę idealnego zwieńczenia koncertu, co Last Exit For The Lost. Po dwóch takich ciosach na koniec, chyba mało kto mógł złapać oddech. Opuszczaliśmy "Wytwórnię" w poczuciu zadowolenia. Nic dziwnego, bowiem gdy spojrzałem sobie na tegoroczną koncertową setlistę Fields Of The Nephilim, to polski koncert jako jedyny może poszczycić się trzynastoma zagranymi utworami. W ogóle już samo przybycie do naszego kraju należy rozpatrywać w kategoriach cudu, gdyż zespół pojawia się na scenie zaledwie kilka razy w roku. Tym bardziej warto docenić starania organizatorów, by pozyskać zespół na tegoroczny Soundedit. Potwierdzeniem naszego oddania grupie niechaj będzie fakt, że dzień w którym zagrało Fields Of The Nephilim został wyprzedany do ostatniego biletu.


Tegoroczny Soundedit był wyjątkowy jeśli chodzi o dobór artystów. Żałuję, że nie dotarłem do Łodzi pierwszego dnia, gdzie na scenie można było podziwiać Anję Huwe (ex Xmal Deustchland) oraz Gavina Friday'a (ex Virgin Prunes). Z kolei trzeciego dnia scenę we władanie wzięli nasi rodzimi twórcy jak SBB czy John Porter. Myślę, że nikt kto zdecydował się na przyjazd do Łodzi, nie odjeżdżał z niej z poczuciem zawodu. Emocji było co niemiara. Osobiście już zacieram ręce na myśl o przyszłorocznej edycji, która jestem przekonany znów przyciągnie tłumy.  Na koniec pokłonię się organizatorom, dziękując za to co już za nami i wierzę w to, że impreza ta wpisze się na stałe do mojego kalendarza. Do zobaczenia za rok.      

  

Jakub Karczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz