Ledwie w uchu wybrzmiała ostatnia kompozycja The Chameleons, a już w sali obok zainstalowało się 1984. Ludzi było tam tyle, że dotarcie pod scenę graniczyło z cudem. Zająłem miejsce na końcu sali by mieć dobrą drogę ewakuacyjną na koncert Fields Of The Nephilim. Mam wielki szacunek do grupy 1984, kibicuję im po dziś dzień, ale tego dnia jakoś nie dałem się porwać muzyce. Może to kwestia braku odpowiedniej koncentracji, a może po prostu miałem nieco inne oczekiwania od zespołu. Faktem jest, że po wysłuchaniu kilku utworów udałem się do sali obok, gdzie ludzie z każdą minutą coraz bardziej wypełniali wolną przestrzeń. Poświęciłem więc występ 1984, aby zająć dogodne miejsce, z którego to mógłbym w miarę komfortowo podziwiać występ. Gdybym przypomniał sobie ich wcześniejszy występ z Wrocławia, na którym to byłem przed laty, to zapewne podarowałbym sobie walkę o miejsce. Co za różnica czy stoisz pięć czy dziesięć metrów dalej, skoro scena osnuta jest tak gęstym dymem, że ledwie widać zarysy postaci. Rozumiem, że zespół chciał wytworzyć odpowiedni klimat, ale jak to mówią, co za dużo to niezdrowo. Na szczęście ubytki wizualne, kompensował słuchaczom dźwięk oraz zaprezentowany tego wieczora repertuar. Fields Of The Nephilim nie byli szczególnie płodną grupą, ale na przestrzeni lat nagrali trzy albumy, które to wyznaczyły nowy kurs dla muzyki gotyckiej. "Dawnrazor" (1987) choć dziś najmniej doceniany, pokazał, że mroki gotyku świetnie komponują się z klimatem spaghetti westernu. I to była prawdziwie ożywcza fala, nawet jeśli uznamy, że płycie nieco brakuje do ideału. Niemniej, gdy w Łodzi zabrzmiał Dawnrazor, poczułem olbrzymią satysfakcję. Nic dziwnego, że nagranie wciąż znajduje się w żelaznym kanonie koncertowym grupy, skoro po tylu latach wciąż wyrywa z przysłowiowych butów. Równie dobrze prezentuje się Preacher Man, do którego powstał bardzo interesujący teledysk. Zresztą klipy Fieldsów zawsze stały na wysokim poziomie lecz to nie czas i miejsce by się tym zajmować. Preacher Man w Łodzi wprowadził iście westernową atmosferę lecz nie trwało to długo, bowiem na trzynaście zaprezentowanych kompozycji zaledwie trzy pochodziły z debiutu. Szkoda, że zabrakło miejsca dla Vet For The Insane, którą to szczególnie sobie upodobałem na tej płycie. Zdaję sobie jednak sprawę, że zgromadzona publiczność najmocniej wyczekała nagrań z późniejszych płyt, co rzecz jasna wcale mnie nie dziwi, bo również uwielbiam płyty "The Nephilim" (1988) oraz "Elizium" (1990). Pierwszy z wymienionych albumów w podstawowym secie reprezentowały nagrania The Watchman, Moonchild, Love Under Will, które nieco mniej lubię oraz Chord Of Souls. Miłośnicy płyty "Elizium" musieli nasycić się zaledwie dwoma nagraniami, ale za to jakimi. Na pierwszy ogień poszło przecudowne At The Gates Of Silent Memory, którego to niestety zabrakło przed sześciu laty we Wrocławiu. W bisach zaś otrzymaliśmy Last Exit For The Lost, po którym powiedziałem do znajomego, że po czymś takim nastąpić może tylko cisza. To jak ostatni gwóźdź do trumny. Finał finałów. Koniec i kropka. Zaczęliśmy się więc zbierać do wyjścia. Gdy tak czekaliśmy w okolicach szatni na zbiórkę wszystkich towarzyszy podróży, doszła do mych uszu muzyka. Początkowo uznałem, że to dźwięki puszczone z konsolety by umilić publiczności wychodzenie z sali. Po szybkiej wymianie zdań doszliśmy do wniosku, że chyba jednak kurtyna jeszcze nie opadła. Poszliśmy więc sprawdzić i faktycznie przeczucie nas nie zawiodło. Na scenie Fields Of The Nephilim inicjuje tytułowe nagranie z płyty "Mourning Sun" (2005), a my cieszymy się, że ten sen się jeszcze nie skończył. Cieszy mnie, że je zagrali, bo to niezwykle ważna dla mnie kompozycja. W ogóle uważam, że ostatni (jak do tej pory) album Fields Of The Nephilim otarł się o geniusz płyty "Elizium". Żałuję, że nie zagrali z niego nic więcej, bo przecież usłyszeć takie New Gold Dawn, Requiem, a zwłaszcza She, to prawdziwa uczta dla duszy. Tego wieczora musieliśmy zadowolić się niewielkim fragmentem tego dzieła, ale za to jakim. Mourning Sun wypełnia w takim samym stopniu rolę idealnego zwieńczenia koncertu, co Last Exit For The Lost. Po dwóch takich ciosach na koniec, chyba mało kto mógł złapać oddech. Opuszczaliśmy "Wytwórnię" w poczuciu zadowolenia. Nic dziwnego, bowiem gdy spojrzałem sobie na tegoroczną koncertową setlistę Fields Of The Nephilim, to polski koncert jako jedyny może poszczycić się trzynastoma zagranymi utworami. W ogóle już samo przybycie do naszego kraju należy rozpatrywać w kategoriach cudu, gdyż zespół pojawia się na scenie zaledwie kilka razy w roku. Tym bardziej warto docenić starania organizatorów, by pozyskać zespół na tegoroczny Soundedit. Potwierdzeniem naszego oddania grupie niechaj będzie fakt, że dzień w którym zagrało Fields Of The Nephilim został wyprzedany do ostatniego biletu.
Tegoroczny Soundedit był wyjątkowy jeśli chodzi o dobór artystów. Żałuję, że nie dotarłem do Łodzi pierwszego dnia, gdzie na scenie można było podziwiać Anję Huwe (ex Xmal Deustchland) oraz Gavina Friday'a (ex Virgin Prunes). Z kolei trzeciego dnia scenę we władanie wzięli nasi rodzimi twórcy jak SBB czy John Porter. Myślę, że nikt kto zdecydował się na przyjazd do Łodzi, nie odjeżdżał z niej z poczuciem zawodu. Emocji było co niemiara. Osobiście już zacieram ręce na myśl o przyszłorocznej edycji, która jestem przekonany znów przyciągnie tłumy. Na koniec pokłonię się organizatorom, dziękując za to co już za nami i wierzę w to, że impreza ta wpisze się na stałe do mojego kalendarza. Do zobaczenia za rok.
Jakub Karczyński




Brak komentarzy:
Prześlij komentarz