Nie planowałem już niczego publikować w tym roku, ale informacja jaka do mnie niedawno dotarła, wymusiła na mnie niejako ten wpis. W dniu 24 grudnia odszedł od nas Perry Bamonte, gitarzysta i klawiszowiec związany z The Cure. Miał on swój wkłada w takie albumy jak "Wish" (1992), "Wild Mood Swings" (1996), "Bloodflowers" (2000) czy "The Cure" (2004). Lubiłem jego gitarę w The Cure, a i wizerunkowo pasował do zespołu dużo lepiej niż Reeves Gabriels. Gdy byłem niedawno na kinowej premierze koncertu "The Show Of The Lost World", zwróciłem uwagę na rzecz, która chyba umknęła uwadze większości odbiorców. Gdy Robert z Simonem władali sceną, skupiając na sobie uwagę publiczności, a Gabriels krzesał ogień z gitary, w kącie sceny niemal niewidoczny Perry był cieniem samego siebie. Stał smutny, nie nawiązywał kontaktu z publicznością i co istotne, dogrywał partie głębokiego tła. Dźwięki niemal niezauważalne. Pomyślałem sobie, że to cholernie smutne. Byłem nawet nieco zły na zespół, że tak go potraktowali. Choć na scenie odbywał się show, ja uparcie powracałem myślami do Perry'ego. Starałem wyłowić się te nieliczne fragmenty, gdy kamera łapała go w kadr i zachodziłem w głowę czemu taki smutek bije z jego twarzy. Wtedy nawet przez myśl mi nie przeszło, że oglądam go po raz ostatni. Nie zdawałem sobie sprawy, że chorował. Zresztą w komunikacie jaki pojawił się w sieci pisano, o krótkiej chorobie. Czy będąc tam na scenie już o niej wiedział czy frapowały go inne sprawy? Tego nie wiem, ale przykro było patrzeć jak człowiek, który niegdyś definiował brzmienie zespołu, niknie w mroku. Zapamiętajmy go jednak takiego jakim był w teledysku do Friday I'm In Love, bo z tego co piszą osoby, które go znały, ten obraz jest bliższy prawdy. Spoczywaj w pokoju "Teddy".
Jakub Karczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz