Jakub Karczyński
27 grudnia 2020
POGADANKI NA KONIEC ROKU
14 grudnia 2020
GORYLE I BIAŁE KONIE
O liderze The Cure znów w ostatnim czasie zrobiło się nieco głośniej. Niestety nie za sprawą nowego albumu grupy, który pomimo licznych zapowiedzi wciąż nie może się zmaterializować. Słowo w dalszym ciągu nie stało się ciałem i chyba ten stan rzeczy nie zmieni się w najbliższym czasie. Robert zamiast szlifować kompozycję z The Cure postanowił poudzielać się na cudzym podwórku. Najpierw wsparł wokalnie projekt Gorillaz czego efektem jest utwór Strange Timez z ich najnowszego albumu. Kompozycja tak okropna, że aż dziwię się, że Robert zgodził się firmować ją swoim nazwiskiem. Oceńcie zresztą sami:
Jeśli jednak tęsknimy do dni dawnej chwały to warto zwrócić uwagę na krótki występ jaki dał ostatnio Robert Smith. Wszystko to odbyło się w ramach "Seventeen Seconds 2020" czyli czterdzieści lat po premierze tego przełomowego albumu. Co ciekawe, pomimo upływu czasu i widocznych zmianach w fizjonomii samego Roberta jego głos zachował sporo młodzieńczego ducha. Tak jakby oparł się przemijaniu dzięki czemu wciąż możemy sycić uszy jego brzmieniem. Szkoda, że okazji mamy w ostatnim czasie tak niewiele. Pozostaje nam wypatrywać występów takich jak ten:
I choć dziś lepiej Roberta słuchać niż oglądać to nie ulega wątpliwości, że to wciąż ważny gracz na rynku, z którym chcemy czy nie trzeba się liczyć. Czekam więc na dzień gdy powróci wraz z The Cure w glorii chwały i pozamyka usta malkontentom muzyką na miarę swych najlepszych dokonań.
Jakub Karczyński
07 grudnia 2020
ZIMNA FALA I SZALONE LATA 90
30 listopada 2020
ReMISJA
29 listopada 2020
GŁOWA NA 45 OBROTÓW
14 listopada 2020
WALECZNY IVO PARTIZAN
Ivo Partizan wypłynął wraz z drugą falą zimnego grania i podobnie jak wiele ówczesnych zespołów także oni nie doczekali się profesjonalnie zarejestrowanej płyty. Na szczęście białe plamy w historii polskiej odmiany cold wave, w końcu zaczynają wypełniać się treścią. Tak było w przypadku grupy 1984 i tak też jest z Ivo Partizan. Niestety to co można by uznać za nowe narodziny dobiegło końca szybciej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Drogę zagrodziła grupie śmierć, zabierając ze sobą wokalistę Macieja Adamskiego. Czy oznacza to koniec działalności zespołu? Tego nie wiem, ale jest to wielce prawdopodobne. W tej sytuacji pozostaje cieszyć się, że niemal rzutem na taśmę grupa w tym składzie zdołała zarejestrować materiał na było nie było ich debiutancką płytę. W czterech utworach pojawia się głos Adamskiego. Tylko tyle dał radę zarejestrować bowiem już wtedy czuł się bardzo źle. Resztę obowiązków wokalnych przejął Leszek Duszyński.
Ivo Partizan pomimo przeciwności losu pozostawił nam w końcu jakiś namacalny ślad swej działalności. Polecam zatem nastawić uszu bo płyta z pewnością nie zasługuje na to by przejść obok niej obojętnie. To w końcu kawał historii naszej rodzimej muzyki, którą nie tylko warto znać, ale i warto pielęgnować ją w pamięci kolejnych pokoleń.
Jakub Karczyński
03 listopada 2020
THE WOLFGANG PRESS "UNREMEMBERED REMEMBERED" (2020)
Gdyby komuś umkęła informacja o "nowej" płycie The Wolfgang Press, to spieszę donieść, że oto na rynku jest już album zatytułowany "Unremembered Remembered" (2020). Przy słowie nowa nie bez przyczyny pojawił się cudzysłów bowiem zawarte tu kompozycje to materiał archiwalny, a właściwie sześć niezrealizowanych utworów z lat 1995/1996. Fanom z pewnością oczy od razu zapłonęły żywym ogniem więc czym prędzej zachęcam do zapoznania się z jego zawartością. Nie są to jak możnaby przypuszczać jakieś popłuczyny mające na celu wyciągnąć kasę z kieszeni fanów. Te dwadzieścia cztery minuty z małym okładem to rzeczy zasługujące przynajmniej na uwagę, a już z pewnością warte tego by poświęcić im te niespełna pół godziny. Nagrania te można by określić mianem pogrobowców bowiem choć poczęte u schyłku działalności zespołu to narodziły się dopiero teraz. Jak widać okres inkubacji był w tym przypadku niezwykle długi. Zazwyczaj podchodzę bardzo sceptycznie do tego typu wydawnictw ponieważ rzeczy wygrzebane gdzieś z głębi szuflady rzadko kiedy są dobrej jakości tak technicznej jak i artystycznej. Radość z ich odkrywania jest więc żadna. Czasami jednak w tych szufladach znaleźć można rzeczy, które absolutnie nie zasługują na to by chować je przed światem. Tak jest i w tym przypadku. Wśród tych sześciu kompozycji jest przynajmniej jedna perła w postaci nagrania My Mother Told Me, które wwierca się w głowę tak mocno, że słyszę je z taką samą intensywnością kiedy budzę się rano i kiedy kładę się spać. Widzę tu duży potencjał singlowy, choć przecież doskonale wiemy, że żadna stacja i tak tego nie zagra, a co dopiero tu mówić o wylansowaniu przeboju. Nie te czasy, no i przede wszystkim nie ta muzyka. Dzisiaj na falach eteru rządzi zupełnie co innego, a w smartfonach młodzieży raczej także bym nie szukał nagrań The Wolfgang Press. Ucho nawykłe do mniej lub bardziej wulgarnego hip hopu raczej nie doceni subtelnej melancholii sączącej się z Miss H.I.V. A szkoda bo to naprawdę piękna kompozycja, którą żal pozostawiać na muzycznym marginesie.
"Unremembered Remembered" to niezykle interesujące i barwne wydawnictwo, ciekawie uzupełniające dorobek grupy. Nie są to żadne odrzuty, dema z piwnicy czy wypłowiałe brudnopisy lecz profesjonalnie zrealizowany album, o czystym i selektywnym brzmieniu. Określam go mianem albumu choć nie do końca wiem jaki status ma to wydawnictwo. Patrząc na czas jego trwania można by pomyśleć, że to mini album, ale z drugiej strony powstają dziś przecież płyty, których długość oscyluje w podobnych ramach czasowych co "Unremembered Remembered". Kwestia owego statusu to rzecz drugorzędna bowiem jaki by on nie był to i tak wszystko rozbija się o muzyczną jakość tego wydawnictwa, a ta jest nad wyraz udana.
Jakub Karczyński
29 października 2020
THE CURE - PORNOGRAPHY (1982)
O albumie "Seventeen Seconds" (1980) pisałem przed laty, że jest jak spacer po lesie w piękny, jesienny dzień. Tu słońce dopiero chyli się ku zachodowi, na "Faith" (1981) niknie za chmurami by zgasnąć na "Pornography" (1982). I choć od publikacji tych słów minęło już dziewięć lat, to wciąż się mogę pod nimi podpisać. "Pornography" to punkt, w którym niknie wszelka nadzieja, a odwrót jest już po prostu niemożliwy. Myśląc o tej mrocznej trylogii nieodzownie łączę ją z filmem "Czas Apokalipsy" (1979) i podróżą jaką odbywał kapitan Willard. Podróżą do serca ciemności. W głąb szaleństwa, gdzie uporządkowany świat chwieje się w swych posadach, a wszelkie normy etyczne przestają mieć znaczenie. Przekroczenie tej granicy oznacza wyzbycie się człowieczeństwa i pogrążenie się w chaosie. Dla Roberta Smitha także nie był to najlepszy czas biorąc pod uwagę jego kondycję psychiczną. Okres, w którym rodziło się "Pornography", to jeden z najciemniejszych epizodów w jego karierze. Nie powinno więc dziwić, że po tych niezwykle mocnych i wyczerpujących doznaniach także tych narkotykowych, Robert postanowił wpuścić do swego życia nieco więcej światła. Zanim jednak do tego doszło, słuchacze otrzymali jeden z najbardziej mrocznych i przygnębiających albumów. Dzieło tak doskonałe, że mogłoby posłużyć jako ich epitafium. Szczęśliwie stało się inaczej, tak dla nas jak i samego Smitha.
Omawiane dziś wydawnictwo uchodzi za jedno z najważniejszych dzieł The Cure. Stanowi również kres pewnej drogi, rozpoczynającej się wraz z pierwszymi dźwiękami płyty "Seventeen Seconds", a zakończonej właśnie na "Pornography" słowami I'm must fight this sickness, Find A Cure. Prawda, że trudno o bardziej wymowny finał. Robert Smith stawiając w tym miejscu swoją kropkę definitywnie zamknął za sobą drzwi z napisem "zimna fala" i osierocił tym samym wszystkie te gotyckie dzieci wpatrzone w niego jak w obrazek. W kolejnych latach sukcesywnie strzepywał z siebie te mroczne naleciałości, ale chyba nawet on nie spodziewał się, że pomimo wielu często radykalnych prób, nie uda mu się w pełni uciec przed wizerunkiem jaki sam wykreował. Mądrość ludowa głosi, że: jeśli nie możesz pokonać wroga, spróbuj się z nim zaprzyjaźnić. Patrząc na kolejne kroki jakie podejmował Smith, można odnieść wrażenie, że Robert próbował obłaskawić jakoś tego wizerunkowego potwora, dokarmiając go muzyką pop. Nie wiem czy chciał w ten sposób rozszerzyć jego menu czy liczył na to, że bestię zwyczajnie trafi szlag od tej strawy. Nie wybiegajmy jednak zbyt daleko w przyszłość lecz skupmy się na chwili w czasie, gdy nasz bohater dopiero tworzył sobie pomnik trwalszy niż ze spiżu.
Ilekroć natykam się na jakąś recenzję płyty "Pornography" niemal pewne jest, że znajdzie się w niej fragment, w którym to autor zwraca szczególną uwagę na tekst It doesn't matter if we all die. Być może wynika to z faktu, że są to pierwsze słowa jakie Smith kieruje w stronę słuchacza. Nie przeczę, to mocne wejście, ale czy aż tak istotne by poświęcać mu tyle uwagi? Dużo ważniejsze wydają mi się słowa zamykające ten album, które cytowałem chwilę wcześniej. To tam zawarta jest prawda o zespole i emocjach jakie buzowały w Robercie. Prawda o końcu grupy, ale i nadzieja na odrodzenie.
Nim
to jednak nastąpiło grupa zaciągnęła grubą kotarę, za którą skryła
wszystkie swoje lęki i strachy. "Pornography" jest tak naładowany
emocjami, że nie dziwi mnie, iż stanowił kres drogi. Za nią była już
tylko pustka. Nie jest to więc album na każdą okazję. Jego mrok może
słuchacza skutecznie przygnieść i sprawić, że nie łatwo się będzie spod
niego wygrzebać. Brak tu popowych refleksów światła rozpraszających mrok
jak choćby na "Disintegration" (1989), stąd też nie każdy udźwignie
ciężar tej płyty. Osobiście nie mam z tym większego problemu choć bywał
czas, że sięgałem po ten album niezwykle rzadko. Już pierwsze dźwięki
kompozycji One Hundred Years sprawiają, że dreszcz przechodzi
człowiekowi po plecach. Bez ostrzeżenia zostajemy wrzuceni na głęboką
wodę i tylko od naszych umiejętności pływackich zależy jak długo
utrzymamy się na powierzchni. "Pornography" choć mroczne i
przytłaczające ma w sobie jakąś taką moc, która zniewala słuchacza i
sprawia, że pomimo strachu wciąż wracamy do tej płyty. Osobiście
najbardziej uwielbiam zanurzyć się w dźwiękach The Figurehead,
który to uważam za największą perłę tego albumu. Podobną głębię
emocjonalną udało im się jeszcze osiągnąć chyba tylko w utworze The Same Deep Water As You na albumie "Disintegration". "Pornography"
jednak należy słuchać od deski do deski bo tylko wtedy mamy szansę
poczuć całe spektrum emocji zawarte na tym albumie. Od absolutnych
mroków w rodzaju One Hundred Years, A Short Term Effect, Cold czy wspomniane już The Figurehead, po te nieco jaśniejsze jak Strange Day i The Hanging Garden. Do
tego ostatniego powstało nawet bardzo klimatyczne i udane video, które
miało utorować grupie drogę na szczyt. Niestety nic z tego nie wyszło,
bo co dziś wydawać się może dziwne, album w chwili wydania nie rzucił
recenzentów na kolana. Jakby tego było mało, w trakcie trasy promującej
album doszło do bójki między Robertem a Simonem Gallupem, w konsekwencji
czego ten drugi po wywiązaniu się z zaplanowanych koncertów opuścił
zespół. W ten oto sposób zespół praktycznie przestał istnieć, choć
faktycznie trwał w jakimś takim dziwnym stanie zawieszenia. Jakkolwiek
by się nie zapatrywać na tę sprawę, faktem jest, że po reorganizacji
składu The Cure stało się już zupełnie innym zespołem. "Pornography"
było więc końcem mrocznego, post punkowego oblicza grupy, a etap tak
zwanych fantasy singles początkiem nowej drogi, która zaprowadziła ich
na sam szczyt.
Trylogia obejmująca sobą albumy "Seventeen Seconds", "Faith" i "Pornography" to z pewnością jeden z ciekawszych etapów działalności The Cure. Nigdy później grupa nie pokusiła się już o tak nastrojowe, zimne i mroczne albumy. Choć każdy z nich malowany był różnymi odcieniami mroku to pomimo różnic w gradiacji, stanowiły swoje doskonałe uzupełnienie. Żal więc, że ostatni rozdział tej podróży był swoistym gwoździem do trumny tego składu i muzycznego oblicza The Cure. Surowość wyrazu, oszczędność środków i ten niepowtarzalny klimat odeszły w cień. A przecież Robert powtarzał, że czasem mniej znaczy więcej. Dlaczego więc zarzucił tę filozofię w kolejnych latach? Tego możemy się już tylko domyślać.
Jakub Karczyński
07 października 2020
SENNE MAJAKI ROBERTA S.
Lato dogasło niczym płomień na zapałce. Za oknem jesień, jedna z moich ulubionych pór roku. Póki co w swej piękniejszej odsłonie. Niestety w tym roku ze względu na sytuację epidemiologiczną nie będzie ona taka jaka być powinna. W ogóle gdyby nie fakt narodzin mego syna, spisałbym ten rok na straty. Miejmy nadzieję, że w kolejnych latach wszystkie klocki wrócą już na swoje miejsce bo tęsknię za beztroskimi przechadzkami po mieście, za wizytami w swoich ulubionych lokalach no i rzecz jasna za koncertami. Ile jeszcze takich dziwnych dni przed nami, trudno powiedzieć. A Strange Day jak śpiewał przed laty Robert Smith na genialnej płycie "Pornography" (1982). Żal tych dawnych dni, kiedy to ekipa z Crawley nagrywała tak znaczące albumy. Od tego momentu upłynęło już wiele wody w Tamizie, a ja wciąż czekam, aż The Cure wydadzą coś co choćby w niewielkim stopniu zbliżyłoby się do tamtych dzieł. Wiara w to, że jest to jeszcze możliwe nie jest zbyt silna bo przecież The Cure, chcemy tego czy nie, znajdują się już na krzywej spadkowej. Gdybym miał wskazać ostatni punkt szczytowy, postawiłbym znacznik przy albumie "High" (1992). Wszystko co pojawiło się potem było już tylko bladym odbiciem dni dawnej chwały choć album "Bloodflowers" (2000) na jedną krótką chwilę znów wlał w moje serce sporo nadziei. Jak się okazało, był to jednak ich łabędzi śpiew. Kolejne albumy były już tylko większym lub mniejszym rozczarowaniem, tak jeśli chodzi o repertuar jak i brzmienie. Szkoda więc, że "Bloodflowers" nie był tym ostatnim akordem grupy jak pierwotnie zapowiadano. Byłoby to nad wyraz piękne pożegnanie. Niestety tak się nie stało, a na sklepowych półkach pojawiły się jeszcze dwa albumy, po czym zapanowała wydawnicza cisza, która trwa już dwanaście lat. Jeśli ktoś przez taki okres czasu nie jest w stanie podarować swoim fanom nowej muzyki to widać, że albo się wypalił, albo postanowił odcinać kupony od dawnej sławy. Niedawno pojawiła się informacja, że Smith wraz z The Cure kończy pracę nad nowym albumem, który nota bene miał być już gotowy chyba rok temu. Jakby tego było mało wyjawił też, że pracuje nad swym solowym albumem, który to jest jak taki statek widmo. Zapowiadany od dekad do dziś nie może się zmaterializować. Temat ten stał się już nawet obiektem żartów więc nie przywiązywałbym szczególnie wielkiej wagi do słów Roberta. Nie takie obietnice już przecież w swym życiu składał. Dlatego też choć co jakiś czas podgrzewa on atmosferę wynurzeniami na temat nowej płyty The Cure, która ma być najmroczniejszym dziełem w ich dotychczasowej historii to jakoś podchodzę do tego z dużą dawką sceptycyzmu. Uwierzę jak zobaczę, a ściślej rzecz biorąc jak usłyszę. Miło by było ujrzeć choćby ten jeden jedyny raz grupę The Cure w swej najwyższej formie twórczej, ale to już chyba tylko takie marzenia ściętej głowy.
27 września 2020
ŚLEPY TRAF
Drugim wydawnictwem, o którym chciałem napisać kilka słów, jest pozycja sygnowana nazwą Luxuria. Tu także jak w przypadku The Badgeman zadziałała zasada przypadkowości. Szukałem czegoś zgoła innego, a mianowicie płyt grupy Buzzcocks będąc ciekaw czy wytworzy się między nami jakiś rodzaj chemii. Uwielbiałem albumy Magazine, w których realizował się później Howard Devoto więc pomyślałem sobie, że może i z Buzzcocks będzie podobnie. Wpisałem więc w wyszukiwarkę interesującą mnie frazę i po chwili pojawiła się lista płyt grupy. Gdy tak sobie je przeglądałem moją uwagę zwrócił album, do którego poza nazwą Buzzcocks dokleiła się także nazwa Magazine. Tą płytą była rzecz jasna Luxuria, którą czym prędzej zapragnąłem sprawdzić. Szybki odsłuch utwierdził mnie w przekonaniu, że trzeba ją jak najszybciej zakupić. I tak zamiast zgłębiać dyskografię Buzzcocks stałem się dumnym posiadaczem debiutanckiego albumu Luxurii. Grupę tę poza Howardem Devoto tworzył jeszcze niejaki Noko znany również jako Noko 440. Pod pseudonimem tym ukrywał się Norman Fisher-Jones, który swego czasu wspomagał na basie grupę The Cure, a w późniejszych latach stworzył wraz z kolegami z ławy szkolnej Apollo 440. Luxuria w porównaniu do wcześniejszych grup Howarda była z pewnością bardziej przyswajalna dla mniej wyrobionego słuchacza. Nie chcę przez to powiedzieć, że była to muzyka lekka, łatwa i przyjemna bo przecież w żaden sposób nie schlebiała ona najniższym gustom. Miała ona w sobie jednak jakąś taką popową lekkość, o którą nie sposób było posądzić Magazine, a tym bardziej Buzzcocks. Nie podejmuję się jednak wskazywać przegródki stylistycznej wokół której się obracali bo i ta muzyka nie daje się łatwo zaszufladkować. Najważniejsze, że słuchając jej czuję, że to taki odnaleziony fragment mojego muzycznego DNA. I właśnie takie płyty cieszą najbardziej. Takich płyt szukam i udostępniam im swoją przestrzeń życiową by cieszyły tak oko jak i ucho.
Jakub Karczyński
15 września 2020
KILLING JOKE - KILLING JOKE (1980)
Killing Joke to zespół, który choć szanowany i wskazywany jako źródło inspiracji przez liczne grupy, nigdy nie zrobił zawrotnej kariery. Przynajmniej nie taką na jaką zasługiwali. Należną im śmietankę zawsze spijali inni jak choćby grupa Nirvana, która kompozycję Come As You Are oparła w dużej mierze na utworze Eighties pochodzącym z albumu "Night Time" (1985). Trzeba by naprawdę sporo złej woli by nie dostrzec podobieństw między tymi utworami. Muzycy Killing Joke wytoczyli nawet Nirvanie proces sądowy, ale po śmierci Kurta machnęli na to wszystko ręką i stwierdzili, że nie będą im jeszcze dokładać kolejnych zmartwień. Szlachetnie, ale tym sposobem owoce sukcesu konsumowali inni, a Killing Joke musiał zadowolić się poważaniem i poklepywaniem po plecach. I choć rozbłysnęli na mainstremowym firmamencie dopiero za sprawą wspomnianego albumu "Night Time", to jednak już na debiucie można było odnaleźć elementy, które wyróżniały grupę na tle innych. Być może nie czuć tu jeszcze sukcesu komercyjnego, ale przecież to nie on napędzał zespół do działania i nigdy też nie był celem samym w sobie. On po prostu się przydarzał. Rzadko bo rzadko, ale przecież nikt nie obiecywał sprawiedliwości na tym świecie.
Trudno jednoznacznie wskazać czynnik, który zadecydował o tym, że grupa Killing Joke utrzymała się na powierzchni. Myślę, że powodów mogło być kilka. Surowość post punku w połączeniu z transowością okazały się przepisem tyleż prostym co skutecznym. Do tego wszystkiego dochodzi też element szamanizmu i czegoś na kształt wspólnoty plemiennej. Taki właśnie obraz maluje mi się przed oczami, gdy myślę sobie o tym czym jest Killing Joke. Wszystko to byłoby jednak tylko oryginalnym konceptem na zespół, gdyby nie fakt, że poza całą tą otoczką grupa dysponowała świetnymi kompozycjami. Na ich debiucie próżno szukać wypełniaczy bo przecież czego się tu człowiek nie złapie trafia na autentyczny skarb. Jakież były reakcje ludzi w 1980 roku na zawartość tego albumu mogę sobie jedynie wyobrazić, ale jak mniemam nie przeszedł on bez echa skoro tak wiele grup powołuje się na jego zawartość. Także i na krajowym gruncie to ziarno wydało plon. Co prawda na jego widoczny efekt musieliśmy poczekać do roku 1986 bowiem to wtedy ukazała się płyta "Nowa Aleksandria" Siekiery, na której to zespół jawnie zacytował fragmenty kompozycji The Wait bez wskazania autora. Mieli szczęście, że owa sytuacja nie miała swych konsekwencji prawnych. Zostawmy to jednak i wróćmy do debiutanckiej płyty Killing Joke bo przecież warto jeszcze nadmienić, że piątego października obchodzić będzie ona swoje czterdzieste urodziny. Pomimo upływu czasu album nie trąci naftaliną, a jego pazury są tak samo ostre jak przed laty. Warto nadmienić, że Killing Joke na swym debiucie byli już zespołem w pełni ukształtowanym, świadomym tego co chcą osiągnąć. Nawet realizacji nagrań podjęli się sami, traktując inżyniera dźwięku jako narzędzie, które pozwoli im urzeczywistnić pomysły tkwiące w ich głowach. Z tej też przyczyny materiał brzmi surowo, ale nie amatorsko, prosto, ale nie prostacko. Co ważne, już tutaj grupy Killing Joke nie dało się pomylić z żadnym innym zespołem, a przecież wyrobienie własnego, charakterystycznego stylu nie jest prostą sprawą. Niektórym nigdy nie udaje się ta sztuka, a oni wkroczyli na scenę wywarzając drzwi mocnym kopnięciem.
Killing Joke zadebiutowali w wielkim stylu, docierając nawet do trzydziestego dzięwiątego miejsca na UK Album Charts. Spore osiągnięcie jak na debiutantów, którzy nie oglądając się na wymogi rynku, nagrali jeden z najbardziej frapujących albumów lat siedemdziesiątych. Gdyby pokusić się o stworzenie listy najlepszych debiutów fonograficznych, ten krążek z pewnością by się tam znalazł. Jeśli już przy listach jesteśmy, to płyta "Killing Joke" znalazła się w zaszczytnym gronie 1001 albumów, które musisz posłuchać zanim umrzesz. W Polsce wydano tę pozycję pod dość banalnym i bezpiecznym tytułem "1001 albumów muzycznych". Nie zmienia to faktu, że aby się tam znaleźć trzeba mieć w sobie to coś, a ta płyta to ma.
26 sierpnia 2020
WENA
Mówi się, że John Peel miał ogromną słabość do muzyki The Fall, a świadczyć o tym miało to, że nie tylko często grał ich muzykę w swojej audycji, ale i umieścił grupę w zaszczytnej kategorii "zespół wszech czasów". Być może na Wyspach Brytyjskich ten status nie budzi wątpliwości, ale na gruncie polskim, można mieć co do tego wątpliwości. Nie wierzycie? To zastanówcie się kiedy ostatnio natknęliście się na muzykę The Fall w naszym radiu. Dawno, a może wcale? Ilu macie znajomych, dla których nazwa The Fall, to coś więcej niż kilka liter? Osobiście, nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek natknął się na ich nagrania w rodzimym eterze, a i wśród znajomych, nie mam chyba nikogo, kto miałby jakieś większe rozeznanie w twórczości The Fall. Sam do tej pory bardziej kojarzyłem ich z nazwy niż z muzyki, ale przyszedł wreszcie czas, by ponadrabiać te braki. Zupełnie nie mam pojęcia, po co w pierwszej kolejności należałoby sięgnąć, więc wybrałem składankę singli ze stron A. Wiem, banał, ale przynajmniej da mi rozeznanie czy warto dalej kontynuować tę podróż. Jeśli jednak macie jakieś swoje typy, to śmiało zamieszczajcie je w komentarzach. Tymczasem, udam się na kanapę, by dosłuchać sobie reszty utworów z niniejszej kompilacji.
11 sierpnia 2020
THE ASSOCIATES - WILD AND LONELY (1990)
Cofnijmy się więc o trzydzieści lat i posłuchajmy ostatniego albumu The Associates. Odbiór tej płyty w chwili wydania był bardzo różny. Zarzucano mu niekiedy płytkość, nudę, a nawet przeładowanie aranżacyjne. Przesłuchując "Wild And Lonely" nie tylko nie znalazłem żadnych argumentów na poparcie tych słów, ale i uznałem, że to bardzo interesujące i dobre wydawnictwo. Fire To Ice już od pierwszych sekund atakuje nas mnogością interesujących i nieszablonowych dźwięków. Do tego jego lekki i zwiewny charakter doskonale sprawdza się w letnie, upalne dni. Jest jak morska bryza, która przyjemnie chłodzi nasze ciało, gdy wysoka temperatura nie daje człowiekowi żyć. Nie brak tu też swoistej elegancji, luksusu i szyku jaki znamy choćby z okładki płyty Another Time, Another Place (1974) Bryana Ferry. Słowem Francja elegancja. Nie inaczej prezentuje się Billy Mackenzie, którego głos nie tylko doskonale komponuje się z muzyką, ale i udowadnia nam, że nie straszne są mu też wyższej rejestry. W tym wzglądzie mógłby konkurować z samym Mortenem Harketem z A-ha. Z tak interesującym głosem można pozwolić sobie na wiele lecz niezbędne do osiągnięcia sukcesu jest niezmiennie dobry repertuar. W przypadku albumu "Wild And Lonely" myślę, że nietaktem byłoby narzekać na jego poziom skoro płyta niemal wolna jest od mankamentów. Dziwić więc może, że album nie odniósł należnego mu sukcesu. Tłumacze to sobie tym, że w 1990 roku, świat stał u progu eksplozji muzyki grunge i chyba zmieniła się nieco optyka muzyczna. Album "Wild And Lonely" choć brzmi interesująco to jednak jednoznacznie kojarzy się z dekadą lat osiemdziesiątych. Żaden to zarzut, ale w tamtym czasie album mógł brzmieć już nieco archaicznie. Nie zmienia to faktu, że otrzymaliśmy bardzo udane wydawnictwo, do którego wracam z ogromną przyjemnością. Wśród najlepszych momentów wymieniłbym wspomniane już Fire To Ice, Fever, People We Meet, Just Can't Say Goodbye, The Glamour Chase (nieobecny w wersji LP) oraz Where There's Love. Żałuje, że finał albumu nie jest bardziej efektowny, że nie wbija w przysłowiowy fotel. To jego największy mankament. Najsłabszym ogniwem zdaje się być tutaj utwór tytułowy choć i poprzedzające go nagranie Every Since That Day raczej dosłuchujemy, bębniąc palcami o blat stołu śledząc niecierpliwie wskazówkę sekundnika. Jakby tego było mało, na sam koniec, miłośnicy kompaktów zostali jeszcze uszczęśliwieni niemal ośmiominutowym kolosem w postaci Fever In The Shadows. Trzeba naprawdę sporo samozaparcia by dotrwać do finału tej kompozycji, nie mówiąc już o tym, że ten mozolny trud nie zostanie nam wynagrodzony. Jak widać, czasem lepiej nie sięgać po kolejny kawałek tortu, aby nie zepsuć sobie dobrego smaku.
"Wild And Lonely" pomimo kilku mankamentów należy uznać za album udany, który pomimo trzydziestu lat na karku wciąż może stanowić interesujące wyzwanie dla słuchacza, pod warunkiem, że nie jest on uczulony na dekadę lat osiemdziesiątych. Dobry pop zawsze był w cenie, a jeśli do tego podszyty jest on post punkiem czy nową falą, to tym bardziej warto dać mu szansę.