27 grudnia 2020

POGADANKI NA KONIEC ROKU



Koniec roku zbliża się wielkimi krokami i chyba nie tylko ja czekam z utęsknieniem na zmianę daty w kalendarzu. Gdyby nie narodziny mego syna to z przyjemnością wykasowałbym te dwanaście miesięcy ze swojej pamięci. Czekam na moment gdy temat COVID-19 będziemy rozpatrywać już tylko przez pryzmat wspomnień. Nowy rok to nowe nadzieje, nowe plany i wiara w to, że rok 2021 wleje w nas trochę więcej optymizmu. Nic nie trwa wiecznie, a po ciemnej nocy nastaje upragniony świt. Niech zatem ktoś już pozbiera te rozsypane klocki i ułoży z nich świat, w którym bez obaw podamy sobie ręce, a maseczki nosi wyłącznie personel medyczny. Czekam więc na te pierwsze promienie słońca rozświetlając sobie życie muzyką grupy Talk Talk. W ostatnim czasie udało mi się kupić stare edycje płyt "Laughing Stock" (1991) oraz "The Colour Of Spring" (1986). Zwłaszcza ten ostatni album jest szczególnie bliski memu sercu. Słucham go zazwyczaj w pierwszych dniach wiosny, ale nadzieja i optymizm jakie z niego czerpię są mi potrzebne w tej chwili. Nie ma więc co zwlekać. Nieco inaczej ma się sprawa z albumem "Laughing Stock", który obezwładnia mnie swoją melancholią i sprawia, że zastygam w bezruchu. Jakby ktoś zalał moje ciało betonem i zatopił je na dnie głębokiego morza. Cisza i obezwładniający spokój. Taka jest właśnie ta muzyka. Zróbmy jednak kilka kroków wstecz i ogarnijmy wzrokiem nieco szerszy kontekst. Gdy prześledzimy drogę jaką przeszło Talk Talk nasunie nam się interesujący wniosek. Płyta "The Colour Of Spring" poza tym, że była szczytowym osiągnięciem grupy była też pewnego rodzaju granicą, za którą Mark Hollis jakby zaczął zapadać się sam w sobie. Muzyka stawała się coraz bardziej oszczędna. Można było odnieść wrażenie jak gdyby muzycy grali tylko te nuty, które były konieczne do tego, aby kompozycja nie rozpadła się na kawałki. Nic ponad to. Sam Hollis też jakby wymykał się tylnymi drzwiami. Niby ciało było jeszcze obecne, ale myśli ulatywały już gdzieś w dal. Po albumie "Laughing Stock" grupa Talk Talk przestała istnieć, a sam Hollis zamilkł na siedem długich lat. Gdy powrócił ze swym solowym albumem chyba nikt nie przypuszczał, że będzie to ostatni akord w karierze muzyka. Dorobek artystyczny Hollisa to zaledwie sześć płyt - pięć nagranych z Talk Talk i jeden album solowy. Ktoś powie, że to niewiele, a ja bym rzekł, że to w sam raz. Tyle ile trzeba. Widać tu jak na dłoni, że Mark Hollis w pełni panował nad swym dorobkiem. Nie gonił za sukcesem, nie tworzył dzieł pod publikę, a tym bardziej nie szedł na żadne kompromisy. On wyrażał samego siebie. Tylko tyle i aż tyle. Ze świecą szukać dziś takich artystów i choćby za to należy mu się wieczne uznanie i szacunek. Jak dla mnie to mogą postawić mu nawet pomnik bo jeśli nie jemu to komu?


Jakub Karczyński

14 grudnia 2020

GORYLE I BIAŁE KONIE

O liderze The Cure znów w ostatnim czasie zrobiło się nieco głośniej. Niestety nie za sprawą nowego albumu grupy, który pomimo licznych zapowiedzi wciąż nie może się zmaterializować. Słowo w dalszym ciągu nie stało się ciałem i chyba ten stan rzeczy nie zmieni się w najbliższym czasie. Robert zamiast szlifować kompozycję z The Cure postanowił poudzielać się na cudzym podwórku. Najpierw wsparł wokalnie projekt Gorillaz czego efektem jest utwór Strange Timez z ich najnowszego albumu. Kompozycja tak okropna, że aż dziwię się, że Robert zgodził się firmować ją swoim nazwiskiem. Oceńcie zresztą sami:


Z kolei grupie Deftones, Robert pomógł zremiksować utwór Teenager, który to wchodził niegdyś w skład ich albumu "White Pony" (2000). Szczerze mówiąc nigdy nie przepadałem za twórczością z nurtu tak zwanego nu metalu i do dziś zdania nie zmieniłem. Sam remiks też bez jakiś większych fajerwerków i raczej do obejrzenia i zapomnienia. Szkoda więc, że swą twórczą energię Robert rozmienia na drobne zamiast skupić się na pracy z The Cure. Jeśli jednak kogoś zżera ciekawość to efekt poniżej:

Jeśli jednak tęsknimy do dni dawnej chwały to warto zwrócić uwagę na krótki występ jaki dał ostatnio Robert Smith. Wszystko to odbyło się w ramach "Seventeen Seconds 2020" czyli czterdzieści lat po premierze tego przełomowego albumu. Co ciekawe, pomimo upływu czasu i widocznych zmianach w fizjonomii samego Roberta jego głos zachował sporo młodzieńczego ducha. Tak jakby oparł się przemijaniu dzięki czemu wciąż możemy sycić uszy jego brzmieniem. Szkoda, że okazji mamy w ostatnim czasie tak niewiele. Pozostaje nam wypatrywać występów takich jak ten:

I choć dziś lepiej Roberta słuchać niż oglądać to nie ulega wątpliwości, że to wciąż ważny gracz na rynku, z którym chcemy czy nie trzeba się liczyć. Czekam więc na dzień gdy powróci wraz z The Cure w glorii chwały i pozamyka usta malkontentom muzyką na miarę swych najlepszych dokonań.

 

Jakub Karczyński

07 grudnia 2020

ZIMNA FALA I SZALONE LATA 90

Autumn bird - photo by Jakub Karczyński

Wkraczając w świat Internetu godzimy się niejako na utratę swojej prywatności. Firmy zajmujące się handlem wręcz zabijają się o jak najbardziej szczegółowe informacje o swych klientach, aby jak najskuteczniej dostosować ofertę sprzedażową. Nie inaczej jest na portalach społecznościowych, które profilują reklamy i filmy w oparciu o nasze aktywności. I tak, w ostatnim czasie przeglądając Facebooka wyświetliła mi się informacja odnośnie polskiej zimnej fali. Pomyślałem sobie, no takie propozycje jestem w stanie zaakceptować. Główną zawartością tej informacji był filmik, w którym to Piotr Pawłowski (Made In Poland, The Shipyard, Dance Like Dynamite) oraz Krzysztof "Sado" Sadowski (Dance Like Dynamite) przybliżają zjawisko polskiej zimnej fali oraz sztandarowych przedstawicieli nurtu cold wave. Jeśli dysponujecie wolnym czasem zachęcam do zapoznania się z tym materiałem. 


Z nieco innej muzycznej beczki to warto odnotować ukazanie się na rynku najnowszej książki Rafała Księżyka zatytułowanej "Dzika rzecz". Co prawda jej premiera miała miejsce już jakiś czas temu, ale niewykluczone, że mógł komuś ten fakt umknąć. 
 
Tematem tej książki jest stosunkowo słabo opisana w literaturze polska muzyka undergroundowa początku lat dziewięćdziesiątych. Jak pamiętacie, a może i nie, przemiany ustrojowe w naszym kraju przyniosły ze sobą wiele szans, ale też i mnóstwo zagrożeń. Dziki kapitalizm i przestawianie gospodarki z centralnie sterowanej na tory wolnorynkowe nie było prostą sprawą. Co obrotniejsi odnaleźli się w nowej rzeczywistości tworząc swoje biznesy, ale nie brakowało ludzi, którym ten nowy świat zafundował ciężką przeprawę. Na gruncie muzyki sytuacja wydawał się bardziej optymistyczna bowiem otwarcie drzwi na świat spowodowało, że optymizm ten przełożył się na muzykę, która stałą się niezwykle różnorodna. Pierwsza połowa lat dziewięćdziesiątych to eksplozja polskiego rocka. Wszyscy znamy takie grupy jak Hey, Wilki, De Mono, Ira czy wykonawców w rodzaju Edyty Bartosiewicz czy Kasi Kowalskiej. Jednak muzyka lat dziewięćdziesiątych to także underground, który nie zawsze miał szansę zaistnieć na powierzchni. I o tym właśnie jest ta książka. "Dzika rzecz" to jednak nie tylko wyliczanka nazw zespołów, to także opis pierwszych imprez w stylu rave, narodziny rodzimego hip-hopu jak i wejście do Polski gigantów fonograficznych, które tylko czekały dogodnej okazji by wchłonąć wytwory naszej kultury. Warto pamiętać, że to także czas, w którym prawo autorskie nie istniało więc artyści byli oszukiwani przez wszelkiej maści cwaniaków, którzy dorabiali się w ten sposób cudzym kosztem. Chyba nigdy już nie dowiemy jaki był całkowity wymiar strat, które ponieśli nasi twórcy. Jeśli jesteście ciekawi tej rzeczywistości to serdecznie zachęcam by sięgnąć po "Dziką rzecz". 
 
Jakub Karczyński
 

30 listopada 2020

ReMISJA


Wraz z początkiem października ukazał się charytatywny singiel projektu ReMission International. Pod tym szyldem zjednoczyli się nie byle jacy twórcy bowiem poza Waynem Husseyem z The Mission, który całą rzecz zainicjował, znaleźli się też Martin Gore (Depeche Mode), Lol Tolhurst (ex The Cure), Andy Rourke (ex The Smiths), Kevin Haskins (ex Bauhaus), Midge Ure (Ultravox), Rachel Goswell (Slowdive), Evi Vine, Julian Regan (ex All About Eve) Gary Numan, Jay i Michael Ashton (ex Gene Loves Jezebel) oraz Budgie znany z grupy Siouxsie And The Banshess. Przyznacie, że owa lista gości robi wrażenie. Wszyscy oni zebrali się pod tym szyldem by zarejestrować jedną kompozycję jaką jest utwór Tower Of Strenght z repertuaru The Mission. Wybór kompozycji nie był przypadkowy bo jak mówi Wayne Hussey: To hymn nadziei, piosenka podnosząca na duchu, dająca radość, utwór z przesłaniem, które jak nigdy jest aktualne. Wszystkie zebrane środki ze sprzedaży tego singla mają trafić do organizacji zajmujących się walką ze skutkami pandemii COVID-19. Singiel wypuszczono zarówno w wersji cyfrowej jak też i na starych, dobrych nośnikach w rodzaju płyty CD i winyla. Poza główną, singlową kompozycją, w której to wokalnie i instrumentalnie udzielają się zaproszeni goście, na płycie znajdziecie także jej trzy remiksy. Mało tego, powstał również teledysk, który można obejrzeć choćby tutaj:
 
 
Jeśli jesteście ciekawi kto jeszcze maczał swoje paluszki w tym dziele to polecam prześledzić podpisy pod tym obrazkiem. Znajdziecie tam informacje kto w danej chwili śpiewa, kto udziela się w chórkach, a kto szarpie struny gitary.
 
 
Fanom nie trzeba polecać, a całej reszcie rekomenduję zakup singla choćby po to by dołożyć swoją cegiełkę w tej walce o zdrowie i życie nas wszystkich.
 

Jakub Karczyński

29 listopada 2020

GŁOWA NA 45 OBROTÓW


Swego czasu podjąłem decyzję, aby nie kupować winyli bo drogie, zajmują dużo miejsca w chacie, a i średnio co trzydzieści minut trzeba się podnieść z fotela, żeby przerzucić płytę na drugą stronę. Trwałem sobie w tym postanowieniu lecz w ostatnim czasie ten solidny monolit zaczął się nieco nadtapiać. Powodem tego był ostatni album grupy New Model Army, który chyba nie rzucił świata na kolana skoro wyprzedają go teraz za jedną trzecią ceny. Fakt, nie jest to wybitne dzieło i sam ze trzy razy zastanowiłem się nim je nabyłem, ale pomyślałem sobie, że w końcu to New Model Army, zespół, któremu oddałem kawał swego życia. Z takimi grupami jest się na dobre i na złe. Poza tym drugi raz taka okazja mogła się już nie trafić. Nie przypuszczałem, że ten krok pociągnie ze sobą kolejne bo oto chcąc kupić album "Promises" (1984) grupy The Opposition jesteśmy zmuszeni rozstać się z większą ilością PLNów lub możemy zainwestować w dużo tańszego winyla. Póki co postanowiłem nie narażać się żonie, zwłaszcza, że zbliżają się święta więc spełnianie swych szalonych marzeń odłożyłem nieco w czasie. W związku z tym pewnie w pierwszej kolejności sięgnę po winyla, aby choć trochę zaspokoić ten muzyczny głód. To co jednak rozpaliło moją wyobraźnię i maksymalnie zaostrzyło mój apetyt na winyle była informacja jaka przed kilkoma dniami wyświetliła mi się na Facebooku. Otóż jedenastego grudnia zaplanowano wznowienie albumu "Elizium" (1990) grupy Fields Of The Nephilim. Jak łatwo się domyślić owa reedycja powstała z myślą o trzydziestoleciu jakie w tym roku przyjdzie nam świętować. Winyl ma być w kolorze ciemnej zieleni, ale nie pytajcie jak ten odcień się nazywa bo nie mam bladego pojęcia. Najlepiej zerknąć na zdjęcie, które zamieszczam poniżej.

Wygląda to wyjątkowo pięknie stąd też w mojej głowie zakiełkowała myśl by owo cudo nabyć. Tanio nie jest, przynajmniej w naszych sklepach, ale taki to sport. Chyba też nie ma co za długo zwlekać bo album pomimo że jeszcze się oficjalnie nie ukazał to znika już z oferty niektórych sklepów. Wciąż biję się z myślami, rozważam wszystkie za i przeciw. Coś jednak czuję, że i tak obejdę się smakiem. Ciężko się zdecydować jeśli na oku ma się kilka innych nie mniej interesujących pozycji. Poza tym w cenie jednego winyla mógłbym zakupić ze cztery kompakty więc jest nad czym myśleć. Klamka jeszcze nie zapadła, piłka wciąż w grze, a lekarstwem na ten problem wydaje się być wygrana w Lotto. Wiem, marzenie ściętej głowy, ale jak to mówią pomarzyć zawsze wolno.

Jakub Karczyński

14 listopada 2020

WALECZNY IVO PARTIZAN


Przyznam, że pojawienie się tej płyty na rynku było dla mnie dość sporym zaskoczeniem. Nie towarzyszył jej bowiem żaden szum medialny co jest zrozumiałe jeśli nie stoi za tobą wielki koncern. Album "Nie nagrywaj mnie" (2020) zarejestrowano w 2019 roku w Inowrocławiu i wydano go własnym sumptem. Domyślam się, że swoje trzy grosze do tego interesu dorzucił urząd miasta Mogilno skoro na okładce pojawia się logo tejże miejscowości. No chyba, że to przejaw lokalnego patriotyzmu. Ktokolwiek by za tym nie stał to chwała mu za to bowiem oto po raz pierwszy mamy szansę posłuchać muzyki grupy Ivo Partizan w jakości, która nie urąga standardom współczesnego brzmienia. Jeśli spojrzymy na spis utworów to szybko zorientujemy się, że to z czym mamy do czynienia to materiał archiwalny tyle, że nagrany współcześnie. Niestety nie sposób stwierdzić czy pojawiły się tu jakieś premierowe nagrania bowiem informacje zawarte na płycie są naprawdę szczątkowe, a Internet także nie wyciąga w naszym kierunku pomocnej dłoni. Domniemywam więc, że całość tego materiału bazuje na archiwaliach. Podobny zabieg ma na swym koncie także grupa Made In Poland, która na albumie "Kult" odkurzyła kilka swoich starych nagrań. 

Ivo Partizan wypłynął wraz z drugą falą zimnego grania i podobnie jak wiele ówczesnych zespołów także oni nie doczekali się profesjonalnie zarejestrowanej płyty. Na szczęście białe plamy w historii polskiej odmiany cold wave, w końcu zaczynają wypełniać się treścią. Tak było w przypadku grupy 1984 i tak też jest z Ivo Partizan. Niestety to co można by uznać za nowe narodziny dobiegło końca szybciej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Drogę zagrodziła grupie śmierć, zabierając ze sobą wokalistę Macieja Adamskiego. Czy oznacza to koniec działalności zespołu? Tego nie wiem, ale jest to wielce prawdopodobne. W tej sytuacji pozostaje cieszyć się, że niemal rzutem na taśmę grupa w tym składzie zdołała zarejestrować materiał na było nie było ich debiutancką płytę. W czterech utworach pojawia się głos Adamskiego. Tylko tyle dał radę zarejestrować bowiem już wtedy czuł się bardzo źle. Resztę obowiązków wokalnych przejął Leszek Duszyński.

Ivo Partizan pomimo przeciwności losu pozostawił nam w końcu jakiś namacalny ślad swej działalności. Polecam zatem nastawić uszu bo płyta z pewnością nie zasługuje na to by przejść obok niej obojętnie. To w końcu kawał historii naszej rodzimej muzyki, którą nie tylko warto znać, ale i warto pielęgnować ją w pamięci kolejnych pokoleń.  

 

Jakub Karczyński

03 listopada 2020

THE WOLFGANG PRESS "UNREMEMBERED REMEMBERED" (2020)



Gdyby komuś umkęła informacja o "nowej" płycie The Wolfgang Press, to spieszę donieść, że oto na rynku jest już album zatytułowany "Unremembered Remembered" (2020). Przy słowie nowa nie bez przyczyny pojawił się cudzysłów bowiem zawarte tu kompozycje to materiał archiwalny, a właściwie sześć niezrealizowanych utworów z lat 1995/1996. Fanom z pewnością oczy od razu zapłonęły żywym ogniem więc czym prędzej zachęcam do zapoznania się z jego zawartością. Nie są to jak możnaby przypuszczać jakieś popłuczyny mające na celu wyciągnąć kasę z kieszeni fanów. Te dwadzieścia cztery minuty z małym okładem to rzeczy zasługujące przynajmniej na uwagę, a już z pewnością warte tego by poświęcić im te niespełna pół godziny. Nagrania te można by określić mianem pogrobowców bowiem choć poczęte u schyłku działalności zespołu to narodziły się dopiero teraz. Jak widać okres inkubacji był w tym przypadku niezwykle długi. Zazwyczaj podchodzę bardzo sceptycznie do tego typu wydawnictw ponieważ rzeczy wygrzebane gdzieś z głębi szuflady rzadko kiedy są dobrej jakości tak technicznej jak i artystycznej. Radość z ich odkrywania jest więc żadna. Czasami jednak w tych szufladach znaleźć można rzeczy, które absolutnie nie zasługują na to by chować je przed światem. Tak jest i w tym przypadku. Wśród tych sześciu kompozycji jest przynajmniej jedna perła w postaci nagrania My Mother Told Me, które wwierca się w głowę tak mocno, że słyszę je z taką samą intensywnością kiedy budzę się rano i kiedy kładę się spać. Widzę tu duży potencjał singlowy, choć przecież doskonale wiemy, że żadna stacja i tak tego nie zagra, a co dopiero tu mówić o wylansowaniu przeboju. Nie te czasy, no i przede wszystkim nie ta muzyka. Dzisiaj na falach eteru rządzi zupełnie co innego, a w smartfonach młodzieży raczej także bym nie szukał nagrań The Wolfgang Press. Ucho nawykłe do mniej lub bardziej wulgarnego hip hopu raczej nie doceni subtelnej melancholii sączącej się z Miss H.I.V. A szkoda bo to naprawdę piękna kompozycja, którą żal pozostawiać na muzycznym marginesie. 

"Unremembered Remembered" to niezykle interesujące i barwne wydawnictwo, ciekawie uzupełniające dorobek grupy. Nie są to żadne odrzuty, dema z piwnicy czy wypłowiałe brudnopisy lecz profesjonalnie zrealizowany album, o czystym i selektywnym brzmieniu. Określam go mianem albumu choć nie do końca wiem jaki status ma to wydawnictwo. Patrząc na czas jego trwania można by pomyśleć, że to mini album, ale z drugiej strony powstają dziś przecież płyty, których długość oscyluje w podobnych ramach czasowych co "Unremembered Remembered". Kwestia owego statusu to rzecz drugorzędna bowiem jaki by on nie był to i tak wszystko rozbija się o muzyczną jakość tego wydawnictwa, a ta jest nad wyraz udana.

 

Jakub Karczyński

29 października 2020

THE CURE - PORNOGRAPHY (1982)



O albumie "Seventeen Seconds" (1980) pisałem przed laty, że jest jak spacer po lesie w piękny, jesienny dzień. Tu słońce dopiero chyli się ku zachodowi, na "Faith" (1981) niknie za chmurami by zgasnąć na "Pornography" (1982). I choć od publikacji tych słów minęło już dziewięć lat, to wciąż się mogę pod nimi podpisać. "Pornography" to punkt, w którym niknie wszelka nadzieja, a odwrót jest już po prostu niemożliwy. Myśląc o tej mrocznej trylogii nieodzownie łączę ją z filmem "Czas Apokalipsy" (1979) i podróżą jaką odbywał kapitan Willard. Podróżą do serca ciemności. W głąb szaleństwa, gdzie uporządkowany świat chwieje się w swych posadach, a wszelkie normy etyczne przestają mieć znaczenie. Przekroczenie tej granicy oznacza wyzbycie się człowieczeństwa i pogrążenie się w chaosie. Dla Roberta Smitha także nie był to najlepszy czas biorąc pod uwagę jego kondycję psychiczną. Okres, w którym rodziło się "Pornography", to jeden z najciemniejszych epizodów w jego karierze. Nie powinno więc dziwić, że po tych niezwykle mocnych i wyczerpujących doznaniach także tych narkotykowych, Robert postanowił wpuścić do swego życia nieco więcej światła. Zanim jednak do tego doszło, słuchacze otrzymali jeden z najbardziej mrocznych i przygnębiających albumów. Dzieło tak doskonałe, że mogłoby posłużyć jako ich epitafium. Szczęśliwie stało się inaczej, tak dla nas jak i samego Smitha.

Omawiane dziś wydawnictwo uchodzi za jedno z najważniejszych dzieł The Cure. Stanowi również kres pewnej drogi, rozpoczynającej się wraz z pierwszymi dźwiękami płyty "Seventeen Seconds", a zakończonej właśnie na "Pornography" słowami I'm must fight this sickness, Find A Cure. Prawda, że trudno o bardziej wymowny finał. Robert Smith stawiając w tym miejscu swoją kropkę definitywnie zamknął za sobą drzwi z napisem "zimna fala" i osierocił tym samym wszystkie te gotyckie dzieci wpatrzone w niego jak w obrazek.  W kolejnych latach sukcesywnie strzepywał z siebie te mroczne naleciałości, ale chyba nawet on nie spodziewał się, że pomimo wielu często radykalnych prób, nie uda mu się w pełni uciec przed wizerunkiem jaki sam wykreował. Mądrość ludowa głosi, że: jeśli nie możesz pokonać wroga, spróbuj się z nim zaprzyjaźnić. Patrząc na kolejne kroki jakie podejmował Smith, można odnieść wrażenie, że Robert próbował obłaskawić jakoś tego wizerunkowego potwora, dokarmiając go muzyką pop. Nie wiem czy chciał w ten sposób rozszerzyć jego menu czy liczył na to, że bestię zwyczajnie trafi szlag od tej strawy. Nie wybiegajmy jednak zbyt daleko w przyszłość lecz skupmy się na chwili w czasie, gdy nasz bohater dopiero tworzył sobie pomnik trwalszy niż ze spiżu.

Ilekroć natykam się na jakąś recenzję płyty "Pornography" niemal pewne jest, że znajdzie się w niej fragment, w którym to autor zwraca szczególną uwagę na tekst It doesn't matter if we all die. Być może wynika to z faktu, że są to pierwsze słowa jakie Smith kieruje w stronę słuchacza. Nie przeczę, to mocne wejście, ale czy aż tak istotne by poświęcać mu tyle uwagi? Dużo ważniejsze wydają mi się słowa zamykające ten album, które cytowałem chwilę wcześniej. To tam zawarta jest prawda o zespole i emocjach jakie buzowały w Robercie. Prawda o końcu grupy, ale i nadzieja na odrodzenie. 

Nim to jednak nastąpiło grupa zaciągnęła grubą kotarę, za którą skryła wszystkie swoje lęki i strachy. "Pornography" jest tak naładowany emocjami, że nie dziwi mnie, iż stanowił kres drogi. Za nią była już tylko pustka. Nie jest to więc album na każdą okazję. Jego mrok może słuchacza skutecznie przygnieść i sprawić, że nie łatwo się będzie spod niego wygrzebać. Brak tu popowych refleksów światła rozpraszających mrok jak choćby na "Disintegration" (1989), stąd też nie każdy udźwignie ciężar tej płyty. Osobiście nie mam z tym większego problemu choć bywał czas, że sięgałem po ten album niezwykle rzadko. Już pierwsze dźwięki kompozycji One Hundred Years sprawiają, że dreszcz przechodzi człowiekowi po plecach. Bez ostrzeżenia zostajemy wrzuceni na głęboką wodę i tylko od naszych umiejętności pływackich zależy jak długo utrzymamy się na powierzchni. "Pornography" choć mroczne i przytłaczające ma w sobie jakąś taką moc, która zniewala słuchacza i sprawia, że pomimo strachu wciąż wracamy do tej płyty. Osobiście najbardziej uwielbiam zanurzyć się w dźwiękach The Figurehead, który to uważam za największą perłę tego albumu. Podobną głębię emocjonalną udało im się jeszcze osiągnąć chyba tylko w utworze  The Same Deep Water As You na albumie "Disintegration". "Pornography" jednak należy słuchać od deski do deski bo tylko wtedy mamy szansę poczuć całe spektrum emocji zawarte na tym albumie. Od absolutnych mroków w rodzaju One Hundred Years, A Short Term Effect, Cold czy wspomniane już The Figurehead, po te nieco jaśniejsze jak Strange Day i The Hanging Garden. Do tego ostatniego powstało nawet bardzo klimatyczne i udane video, które miało utorować grupie drogę na szczyt. Niestety nic z tego nie wyszło, bo co dziś wydawać się może dziwne, album w chwili wydania nie rzucił recenzentów na kolana. Jakby tego było mało, w trakcie trasy promującej album doszło do bójki między Robertem a Simonem Gallupem, w konsekwencji czego ten drugi po wywiązaniu się z zaplanowanych koncertów opuścił zespół. W ten oto sposób zespół praktycznie przestał istnieć, choć faktycznie trwał w jakimś takim dziwnym stanie zawieszenia. Jakkolwiek by się nie zapatrywać na tę sprawę, faktem jest, że po reorganizacji składu The Cure stało się już zupełnie innym zespołem. "Pornography" było więc końcem mrocznego, post punkowego oblicza grupy, a etap tak zwanych fantasy singles początkiem nowej drogi, która zaprowadziła ich na sam szczyt.

Trylogia obejmująca sobą albumy "Seventeen Seconds", "Faith" i "Pornography" to z pewnością jeden z ciekawszych etapów działalności The Cure. Nigdy później grupa nie pokusiła się już o tak nastrojowe, zimne i mroczne albumy. Choć każdy z nich malowany był różnymi odcieniami mroku to pomimo różnic w gradiacji, stanowiły swoje doskonałe uzupełnienie. Żal więc, że ostatni rozdział tej podróży był swoistym gwoździem do trumny tego składu i muzycznego oblicza The Cure. Surowość wyrazu, oszczędność środków i ten niepowtarzalny klimat odeszły w cień. A przecież Robert powtarzał, że czasem mniej znaczy więcej. Dlaczego więc zarzucił tę filozofię w kolejnych latach? Tego możemy się już tylko domyślać. 

 

Jakub Karczyński

07 października 2020

SENNE MAJAKI ROBERTA S.


Lato dogasło niczym płomień na zapałce. Za oknem jesień, jedna z moich ulubionych pór roku. Póki co w swej piękniejszej odsłonie. Niestety w tym roku ze względu na sytuację epidemiologiczną nie będzie ona taka jaka być powinna. W ogóle gdyby nie fakt narodzin mego syna, spisałbym ten rok na straty. Miejmy nadzieję, że w kolejnych latach wszystkie klocki wrócą już na swoje miejsce bo tęsknię za beztroskimi przechadzkami po mieście, za wizytami w swoich ulubionych lokalach no i rzecz jasna za koncertami. Ile jeszcze takich dziwnych dni przed nami, trudno powiedzieć. A Strange Day jak śpiewał przed laty Robert Smith na genialnej płycie "Pornography" (1982). Żal tych dawnych dni, kiedy to ekipa z Crawley nagrywała tak znaczące albumy. Od tego momentu upłynęło już wiele wody w Tamizie, a ja wciąż czekam, aż The Cure wydadzą coś co choćby w niewielkim stopniu zbliżyłoby się do tamtych dzieł. Wiara w to, że jest to jeszcze możliwe nie jest zbyt silna bo przecież The Cure, chcemy tego czy nie, znajdują się już na krzywej spadkowej. Gdybym miał wskazać ostatni punkt szczytowy, postawiłbym znacznik przy albumie "High" (1992). Wszystko co pojawiło się potem było już tylko bladym odbiciem dni dawnej chwały choć album "Bloodflowers" (2000) na jedną krótką chwilę znów wlał w moje serce sporo nadziei. Jak się okazało, był to jednak ich łabędzi śpiew. Kolejne albumy były już tylko większym lub mniejszym rozczarowaniem, tak jeśli chodzi o repertuar jak i brzmienie. Szkoda więc, że "Bloodflowers" nie był tym ostatnim akordem grupy jak pierwotnie zapowiadano. Byłoby to nad wyraz piękne pożegnanie. Niestety tak się nie stało, a na sklepowych półkach pojawiły się jeszcze dwa albumy, po czym zapanowała wydawnicza cisza, która trwa już dwanaście lat. Jeśli ktoś przez taki okres czasu nie jest w stanie podarować swoim fanom nowej muzyki to widać, że albo się wypalił, albo postanowił odcinać kupony od dawnej sławy. Niedawno pojawiła się informacja, że Smith wraz z The Cure kończy pracę nad nowym albumem, który nota bene miał być już gotowy chyba rok temu. Jakby tego było mało wyjawił też, że pracuje nad swym solowym albumem, który to jest jak taki statek widmo. Zapowiadany od dekad do dziś nie może się zmaterializować. Temat ten stał się już nawet obiektem żartów więc nie przywiązywałbym szczególnie wielkiej wagi do słów Roberta. Nie takie obietnice już przecież w swym życiu składał. Dlatego też choć co jakiś czas podgrzewa on atmosferę wynurzeniami na temat nowej płyty The Cure, która ma być najmroczniejszym dziełem w ich dotychczasowej historii to jakoś podchodzę do tego z dużą dawką sceptycyzmu. Uwierzę jak zobaczę, a ściślej rzecz biorąc jak usłyszę. Miło by było ujrzeć choćby ten jeden jedyny raz grupę The Cure w swej najwyższej formie twórczej, ale to już chyba tylko takie marzenia ściętej głowy. 


 
Jakub Karczyński
 
PS Autorem obrazu zatytułowanego "Szkarłatny zachód słońca" jest angielski malarz William Turner, słynący z romantycznych pejzaży i uważany za ojca impresjonizmu.

27 września 2020

ŚLEPY TRAF

Jesień przekroczyła już próg naszego domostwa więc to ostatni moment by zajrzeć do domowej spiżarni i upewnić się, że niczego w niej nie brakuje. O owocowe herbatki nie muszę się martwić, a i muzyki nie powinno zabraknąć. Mimo to, wciąż staram się trzymać rękę na pulsie. Może niekoniecznie w temacie aktualnych premier bo w tym przypadku zdaję się raczej na sprawdzone marki, ale żeby była jasność nie wzbraniam się przed nowościami. Po prostu jakoś tak to się w moim życiu układa, że częściej o szybsze bicie serca przyprawiają mnie muzyczne wykopaliska, niż tak zwane świeżynki. Z tej też przyczyny uzupełniam swoją kolekcję głównie o starocie, które skrupulatnie wynajduję na aukcjach internetowych. Głównym obszarem moich poszukiwań jak nietrudno się domyślić są lata osiemdziesiąte, ale nie wzgardzam też albumami nagrywanymi pod koniec lat siedemdziesiątych jak i w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. Gdyby pokusić się o ustalenie ram czasowych to byłyby to lata 1977 do 1993. Końcówka lat siedemdziesiątych to rzecz jasna eksplozja nurtu punk, ale paradoksalnie ten nurt interesuje mnie incydentalnie. Dużo ciekawszy i barwniejszy okazał się post punk, który to nurt pokazał, że punk był tylko punktem wyjścia. Pierwszym krokiem na drodze zmian, które miały kompletnie przemodelować tak muzyczny biznes jak i samą muzykę. Idea "zrób to sam" zachęcała amatorów do tworzenia własnej muzyki, nawet jeśli ich umiejętności ograniczały się do zagrania sławetnych trzech akordów. Czy zastanawialiście się jakby wyglądał rynek muzyczny gdyby punk rock nigdy nie zaistniał? Jak wyglądałby lata osiemdziesiąte i kolejne dekady? Kogo byśmy dzisiaj wspominali z nutką nostalgii, a komu nie dane by było w ogóle zaistnieć w naszej świadomości. Bardzo chciałbym poznać odpowiedzi na te pytania. Niestety nie mamy wglądu do alternatywnych wersji naszej rzeczywistości więc pozostaje nam tylko czysta spekulacja.


Wracając jednak do tematu płyt, to w ostatnim czasie natrafiłem na dwa niezwykle interesujące wydawnictwa. Nazwy obu grup na pierwszy rzut oka dość tajemnicze i nieznane, ale jeśli poświęci się chwilę czasu to z gęstych sieci pajęczyn zaczną wyłaniać nam się powiązania i tropy, które doprowadzą nas do bardziej rozpoznawalnych szyldów. Zacznijmy więc od grupy The Badgeman, której nazwa nawiązuje do jednej z teorii spiskowych związanych z zabójstwem Johna F. Kennedy'ego. Badge Man to niewyraźna "postać" ze zdjęcia Mary Moorman. Fotografka amatorka uchwyciła moment zabójstwa prezydenta, a na jednym z kadrów widać rzekomo postać snajpera ubranego w policyjny mundur oddającego strzał w kierunku Kennedy'ego. Postać jest na tyle niewyraźna, że nie ma pewności czy to w ogóle zarys człowieka. Narosło w związku z tym wiele teorii, które po dziś dzień mają tyleż zwolenników co przeciwników. Na szczęście w przypadku grupy The Badgeman nie ma mowy o żadnych teoriach spiskowych jak i niejasnościach. Może poza jedną, która tyczy się miejsca zawiązania się grupy. Zwyczajowo podaje się Salisbury, ale jeden z dziennikarzy muzycznych w swej książce Rockin Around Britain wskazuje na Melksham. Nieistotne. Dużo ważniejsza jest muzyka jaką stworzył ten kwartet na swym drugim i zarazem ostatnim albumie. "Ritual Landscape" (1992) okazał się rynkową porażką, która doprowadziła do rozpadu grupy. Jednak to czego nie docenili tak słuchacze jak i dziennikarze, okazało się być najlepszym dziełem chłopaków. Największym orędownikiem tegoż albumu był Julian Cope, wokalista znany tak ze swej kariery solowej jak i działalności w Teardrops Explodes. To on doprowadził do odkrycia przeze mnie tego albumu. Nie osobiście rzecz jasna, ale poprzez swoje nazwisko, które przylepiło się niejako do tej płyty stąd też szukając jego solowych wydawnictw natknąłem się pewnego wieczora i na ten album. Podobnie jak Julian, ja także jestem niezwykle oczarowany jego zawartością, która wymyka się łatwemu zaszufladkowaniu. Osobiście ulokowałbym ich muzykę gdzieś na przecięciu stylistyki post punk z post rockiem, ale do diabła z szufladkami. Tego po prostu trzeba posłuchać. Wniknąć w ten klimat i poczuć nie tylko ducha tamtych czasów, ale i docenić fakt, że pomimo upływu czasu ten album wciąż doskonale się broni. Wydanie na płycie CD uzupełnione jest o kilka dodatkowych nagrań co niekoniecznie pomaga w zrozumieniu fenomenu tego albumu. Więcej nie zawsze oznacza lepiej dlatego też polecam skupić szczególną uwagę na pierwszych siedmiu kompozycjach. Nagrania Grey Area  czy Liturgy doskonale wprowadzają w klimat, ale też i zawieszają poprzeczkę na wyjątkowo wysokim poziomie. Jeśli byście popatrzyli na czas poszczególnych kompozycji to doszlibyście zapewne do przekonania, że to zespół z kręgu rocka progresywnego. Nie brak tu bowiem długich, a nawet bardzo długich utworów. Sam John Peel słuchając kompozycji Crystals, określił ich muzykę właśnie tym mianem, niemniej debiutancki album, na którym znajduje się ten utwór jest ponoć diametralnie inny, od tego co zespół zaprezentował na "Ritual Landscape". Piszę podobno bo płyta "Kings Of The Desert" jeszcze do mnie nie dotarła. Na dniach powinienem ją otrzymać więc będzie okazja sprawdzić ile w tych słowach prawdy. Tymczasem serdecznie zachęcam do posłuchania choćby fragmentów tej niesamowitej płyty.



Drugim wydawnictwem, o którym chciałem napisać kilka słów, jest pozycja sygnowana nazwą Luxuria. Tu także jak w przypadku The Badgeman zadziałała zasada przypadkowości. Szukałem czegoś zgoła innego, a mianowicie płyt grupy Buzzcocks będąc ciekaw czy wytworzy się między nami jakiś rodzaj chemii. Uwielbiałem albumy Magazine, w których realizował się później Howard Devoto więc pomyślałem sobie, że może i z Buzzcocks będzie podobnie. Wpisałem więc w wyszukiwarkę interesującą mnie frazę i po chwili pojawiła się lista płyt grupy. Gdy tak sobie je przeglądałem moją uwagę zwrócił album, do którego poza nazwą Buzzcocks dokleiła się także nazwa Magazine. Tą płytą była rzecz jasna Luxuria, którą czym prędzej zapragnąłem sprawdzić. Szybki odsłuch utwierdził mnie w przekonaniu, że trzeba ją jak najszybciej zakupić. I tak zamiast zgłębiać dyskografię Buzzcocks stałem się dumnym posiadaczem debiutanckiego albumu Luxurii. Grupę tę poza Howardem Devoto tworzył jeszcze niejaki Noko znany również jako Noko 440. Pod pseudonimem tym ukrywał się Norman Fisher-Jones, który swego czasu wspomagał na basie grupę The Cure, a w późniejszych latach stworzył wraz z kolegami z ławy szkolnej Apollo 440. Luxuria w porównaniu do wcześniejszych grup Howarda była z pewnością bardziej przyswajalna dla mniej wyrobionego słuchacza. Nie chcę przez to powiedzieć, że była to muzyka lekka, łatwa i przyjemna bo przecież w żaden sposób nie schlebiała ona najniższym gustom. Miała ona w sobie jednak jakąś taką popową lekkość, o którą nie sposób było posądzić Magazine, a tym bardziej Buzzcocks. Nie podejmuję się jednak wskazywać przegródki stylistycznej wokół której się obracali bo i ta muzyka nie daje się łatwo zaszufladkować. Najważniejsze, że słuchając jej czuję, że to taki odnaleziony fragment mojego muzycznego DNA. I właśnie takie płyty cieszą najbardziej. Takich płyt szukam i udostępniam im swoją przestrzeń życiową by cieszyły tak oko jak i ucho.

 

Jakub Karczyński

15 września 2020

KILLING JOKE - KILLING JOKE (1980)

Debiutancki album Killing Joke przyozdabia jedna z bardziej chrakterystycznych okładek. O takich obrazach mówi się zwykle, że są ikoniczne, że ich siła oddziaływania jest na tyle duża, że zaczynają żyć własnym życiem stając się integralną częścią popkultury. Autorem zdjęcia na podstawie, którego stworzono grafikę jest Don McCullin, a przedstawia ono grupę młodych buntowników próbujących wydostać się z chmur gazu rozpylonego przez brytyjską armię w irlandzkim mieście Derry. Zdarzenie to miało miejsce 8 lipca 1971 roku, na kilka miesięcy przed Krwawą Niedzielą.

Killing Joke to zespół, który choć szanowany i wskazywany jako źródło inspiracji przez liczne grupy, nigdy nie zrobił zawrotnej kariery. Przynajmniej nie taką na jaką zasługiwali. Należną im śmietankę zawsze spijali inni jak choćby grupa Nirvana, która kompozycję Come As You Are oparła w dużej mierze na utworze Eighties pochodzącym z albumu "Night Time" (1985). Trzeba by naprawdę sporo złej woli by nie dostrzec podobieństw między tymi utworami. Muzycy Killing Joke wytoczyli nawet Nirvanie proces sądowy, ale po śmierci Kurta machnęli na to wszystko ręką i stwierdzili, że nie będą im jeszcze dokładać kolejnych zmartwień. Szlachetnie, ale tym sposobem owoce sukcesu konsumowali inni, a Killing Joke musiał zadowolić się poważaniem i poklepywaniem po plecach. I choć rozbłysnęli na mainstremowym firmamencie dopiero za sprawą wspomnianego albumu "Night Time", to jednak już na debiucie można było odnaleźć elementy, które wyróżniały grupę na tle innych. Być może nie czuć tu jeszcze sukcesu komercyjnego, ale przecież to nie on napędzał zespół do działania i nigdy też nie był celem samym w sobie. On po prostu się przydarzał. Rzadko bo rzadko, ale przecież nikt nie obiecywał sprawiedliwości na tym świecie.
  

Album rozpoczyna się od złowieszczych dźwięków syntezatora, zwiastujących słuchaczom muzyczną apokalipsę według świętego Jaza Colemana. Człowiek to nietuzinkowy więc i muzyka jaką tworzy nie mogła być zwyczajna. Nasiona rzucone na żyzną glebę wydały obfity plon, a świadczy o tym najlepiej fakt, że niemal wszystkie kompozycje są wciąż obecne w koncertowym repertuarze grupy. Requiem, o potędze i sile Godzilli miażdży słuchacza swym majestatem. Jest jak walec, który konsekwentnie i bezlitośnie równa wszystko z ziemią. Po tak doskonałym otwarciu płyty, grupa ani myśli spuszczać parę z gwizdka. Wardance tylko nakręca tę spiralę i sprawia, że mamy ochotę na więcej. Do tego chropowaty głos Jaza Colemana rani nasze uszy nie gorzej niż papier ścierny. Krew tryska, aż miło lecz zespół na tym nie poprzestaje. Z każdym dźwiękiem zaciska coraz bardziej to imadło, z którego nie sposób się uwolnić. Jednym z ciekawszych fragmentów tego albumu jest z pewnością nagranie Tomorrow's World. Transowe, mroczne i jak się wydaje mające wydźwięk pacyfistyczny. To lęk jednostki o utratę życia na jakiejś wojnie rozpętanej przez rządy państw, w imię jakiś pseudo szczytnych racji. Temat stary jak świat, a mimo to wciąż aktualny. Nie mniej interesująco prezentuje się nagranie S.O.36, gdzie perkusja wybija rytm niczym wojskowe werble. I choć na pierwszy rzut oka może się wydawać, że nic wielkiego się tu nie dzieje, to jednak pod powierzchnią czai się strach, który nie daje o sobie zapomnieć. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że to wskazanie nie jest pierwszym wyborem fanów, mających za zadanie wytypować najlepsze fragmenty tego albumu, ale z muzyką jest jak z miłością, nie każde uczucie to miłość od pierwszego wejrzenia. 

Trudno jednoznacznie wskazać czynnik, który zadecydował o tym, że grupa Killing Joke utrzymała się na powierzchni. Myślę, że powodów mogło być kilka. Surowość post punku w połączeniu z transowością okazały się przepisem tyleż prostym co skutecznym. Do tego wszystkiego dochodzi też element szamanizmu i czegoś na kształt wspólnoty plemiennej. Taki właśnie obraz maluje mi się przed oczami, gdy myślę sobie o tym czym jest Killing Joke. Wszystko to byłoby jednak tylko oryginalnym konceptem na zespół, gdyby nie fakt, że poza całą tą otoczką grupa dysponowała świetnymi kompozycjami. Na ich debiucie próżno szukać wypełniaczy bo przecież  czego się tu człowiek nie złapie trafia na autentyczny skarb. Jakież były reakcje ludzi w 1980 roku na zawartość tego albumu mogę sobie jedynie wyobrazić, ale jak mniemam nie przeszedł on bez echa skoro tak wiele grup powołuje się na jego zawartość. Także i na krajowym gruncie to ziarno wydało plon. Co prawda na jego widoczny efekt musieliśmy poczekać do roku 1986 bowiem to wtedy ukazała się płyta "Nowa Aleksandria" Siekiery, na której to zespół jawnie zacytował fragmenty kompozycji The Wait bez wskazania autora. Mieli szczęście, że owa sytuacja nie miała swych konsekwencji prawnych. Zostawmy to jednak i wróćmy do debiutanckiej płyty Killing Joke bo przecież warto jeszcze nadmienić, że piątego października obchodzić będzie ona swoje czterdzieste urodziny. Pomimo upływu czasu album nie trąci naftaliną, a jego pazury są tak samo ostre jak przed laty. Warto nadmienić, że Killing Joke na swym debiucie byli już zespołem w pełni ukształtowanym, świadomym tego co chcą osiągnąć. Nawet realizacji nagrań podjęli się sami, traktując inżyniera dźwięku jako narzędzie, które pozwoli im urzeczywistnić pomysły tkwiące w ich głowach. Z tej też przyczyny materiał brzmi surowo, ale nie amatorsko, prosto, ale nie prostacko. Co ważne, już tutaj grupy Killing Joke nie dało się pomylić z żadnym innym zespołem, a przecież wyrobienie własnego, charakterystycznego stylu nie jest prostą sprawą. Niektórym nigdy nie udaje się ta sztuka, a oni wkroczyli na scenę wywarzając drzwi mocnym kopnięciem. 

Killing Joke zadebiutowali w wielkim stylu, docierając nawet do trzydziestego dzięwiątego miejsca na UK Album Charts. Spore osiągnięcie jak na debiutantów, którzy nie oglądając się na wymogi rynku, nagrali jeden z najbardziej frapujących albumów lat siedemdziesiątych. Gdyby pokusić się o stworzenie listy najlepszych debiutów fonograficznych, ten krążek z pewnością by się tam znalazł. Jeśli już przy listach jesteśmy, to płyta "Killing Joke" znalazła się w zaszczytnym gronie 1001 albumów, które musisz posłuchać zanim umrzesz. W Polsce wydano tę pozycję pod dość banalnym i bezpiecznym tytułem "1001 albumów muzycznych". Nie zmienia to faktu, że aby się tam znaleźć trzeba mieć w sobie to coś, a ta płyta to ma.

Jakub Karczyński

26 sierpnia 2020

WENA

Przystępując do pisania tego posta, czuję się trochę jak postać Marka Kondrata z filmu "Dzień Świra", próbująca sklecić wiersz. Z tą jednak różnicą, że tam na przeszkodzie stawały warunki zewnętrze, a u mnie cisza, spokój tylko wena wzięła sobie wolne i coś długo nie wraca. Odbiło się to rzecz jasna na częstotliwości wpisów, bo skoro nie ma o czym pisać to ... o czym tu pisać? No może nie tak do końca, bo płyt pod ręką jest mnóstwo, ale brak mi chęci, by o nich pisać, a bez tego ani rusz. Czekam, więc na powrót weny licząc, że lada chwila stanie w progu, a póki co, powiększam swoją kolekcję płyt o nowe tytuły jak choćby "Spider On The Wall" (2020) Clan Of Xymox, "The Great Awakening" (2020) White Door, "Made Of Rain" (2020) The Psychedelic Furs, ale i starocie takie jak "Killing Joke" (1980) Killing Joke - stara edycja, "Vengence - The Independent Story" (1984) New Model Army czy "458489" The Fall. Zapytacie, co pośród albumów studyjnych robi tu ten składak The Fall, zważywszy, że wzbraniam się przed zakupem składanek jak tylko mogę. Robię tylko trzy odstępstwa od tej reguły. Po pierwsze. W przypadku, gdy chodzi o zespoły spoza mainstreamu, o których regularne płyty jest niezwykle trudno, albo, gdy grupa dorobiła się tylko takiego wydawnictwa. Po drugie. Gdy pragnę wyrobić sobie opinię o muzyce danej grupy, którą w niedalekiej przyszłości, chciałbym zacząć kompletować. Wiem, że równie dobrze można zrobić to za pośrednictwem YouTube, ale czego można się spodziewać po gościu, który od niemal dziesięciu lat pisze tu o płytach. Po trzecie. W sytuacji, gdy na składance pojawiają się utwory, których próżno szukać na innych płytach. Jeśli zastanawiacie się, do której przegródki zakwalifikować ten przypadek, to bez zbytniej zwłoki podsuwam wam opcję numer dwa. Jeśli muzyka The Fall uchwyci rytm mojego serca, to niewykluczone, że albumy tej formacji zaczną sukcesywnie zapełniać moje regały.

Mówi się, że John Peel miał ogromną słabość do muzyki The Fall, a świadczyć o tym miało to, że nie tylko często grał ich muzykę w swojej audycji, ale i umieścił grupę w zaszczytnej kategorii "zespół wszech czasów". Być może na Wyspach Brytyjskich ten status nie budzi wątpliwości, ale na gruncie polskim, można mieć co do tego wątpliwości. Nie wierzycie? To zastanówcie się kiedy ostatnio natknęliście się na muzykę The Fall w naszym radiu. Dawno, a może wcale? Ilu macie znajomych, dla których nazwa The Fall, to coś więcej niż kilka liter? Osobiście, nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek natknął się na ich nagrania w rodzimym eterze, a i wśród znajomych, nie mam chyba nikogo, kto miałby jakieś większe rozeznanie w twórczości The Fall. Sam do tej pory bardziej kojarzyłem ich z nazwy niż z muzyki, ale przyszedł wreszcie czas, by ponadrabiać te braki. Zupełnie nie mam pojęcia, po co w pierwszej kolejności należałoby sięgnąć, więc wybrałem składankę singli ze stron A. Wiem, banał, ale przynajmniej da mi rozeznanie czy warto dalej kontynuować tę podróż. Jeśli jednak macie jakieś swoje typy, to śmiało zamieszczajcie je w komentarzach. Tymczasem, udam się na kanapę, by dosłuchać sobie reszty utworów z niniejszej kompilacji.

Jakub Karczyński

11 sierpnia 2020

THE ASSOCIATES - WILD AND LONELY (1990)

Odnoszę niejasne wrażenie, że okładka tego albumu przewinęła się już kiedyś przez moje życie. Jest jakoś dziwnie znajoma choć przecież będąc dzieciakiem czy nastolatkiem nie słuchałem takiej muzyki. Mało tego, nie znałem nikogo kto interesowałby się tego typu dźwiękami, a jednak gdy ujrzałem ten album w ofercie pewnego second handu, poczułem, że czekał on właśnie na mnie. Byłem też świeżo po lekturze książki Simona Reynoldsa "Podrzyj, wyrzuć, zacznij jeszcze raz", gdzie jeden z rozdziałów poświęca nieco uwagi karierze tej szkockiej grupie, która miała być uosobieniem nowopopowego snu. Znaczyło to ni mniej ni więcej jak podbój list przebojów. Do osiągnięcia tego celu miało posłużyć zaaranżowane małżestwo popu z postpunkiem. Nie dane im jednak było zatrzymać się w świadmości słuchaczy na dłuższą chwilę. Ich triumf i pochód przed listy przebojów trwał zaledwie osiem miesięcy. Nie oczekujcie więc, że przywołując w towarzystwie nazwę tej grupy, spotkacie na swej drodze osoby, dla których ten szyld będzie czymś więcej niż tylko zlepkiem liter. Wielka szkoda bo zgłębiając dorobek The Associates mam wrażenie, że umknął nam kawał świetnej i nietuzinkowej muzyki. Z tej też przyczyny postanowiłem przypomnieć dziś płytę "Wild And Lonely" (1990), która to była ich czwartym a zarazem ostatnim albumem jaki zrealizowało The Associates. W późniejszych latach grupa podjęła jeszcze próbę reaktywacji i nawet przymierzała się do wydania nowego albumu, ale koniec końców nic z tego nie wyszło. Jeśli ktoś żył jeszcze nadzieją to umarła ona ostatecznie w 1997 roku, gdy do fanów dotarła informacja o samobójstwie Billy'ego Mackenzie. Wokalista cierpiał na depresję, a kroplą która przelała czarę goryczy była śmierć jego matki.

Cofnijmy się więc o trzydzieści lat i posłuchajmy ostatniego albumu The Associates. Odbiór tej płyty w chwili wydania był bardzo różny. Zarzucano mu niekiedy płytkość, nudę, a nawet przeładowanie aranżacyjne. Przesłuchując "Wild And Lonely" nie tylko nie znalazłem żadnych argumentów na poparcie tych słów, ale i uznałem, że to bardzo interesujące i dobre wydawnictwo. Fire To Ice już od pierwszych sekund atakuje nas mnogością interesujących i nieszablonowych dźwięków. Do tego jego lekki i zwiewny charakter doskonale sprawdza się w letnie, upalne dni. Jest jak morska bryza, która przyjemnie chłodzi nasze ciało, gdy wysoka temperatura nie daje człowiekowi żyć. Nie brak tu też swoistej elegancji, luksusu i szyku jaki znamy choćby z okładki płyty Another Time, Another Place (1974) Bryana Ferry. Słowem Francja elegancja. Nie inaczej prezentuje się Billy Mackenzie, którego głos nie tylko doskonale komponuje się z muzyką, ale i udowadnia nam, że nie straszne są mu też wyższej rejestry. W tym wzglądzie mógłby konkurować z samym Mortenem Harketem z A-ha. Z tak interesującym głosem można pozwolić sobie na wiele lecz niezbędne do osiągnięcia sukcesu jest niezmiennie dobry repertuar. W przypadku albumu "Wild And Lonely" myślę, że nietaktem byłoby narzekać na jego poziom skoro płyta niemal wolna jest od mankamentów. Dziwić więc może, że album nie odniósł należnego mu sukcesu. Tłumacze to sobie tym, że w 1990 roku, świat stał u progu eksplozji muzyki grunge i chyba zmieniła się nieco optyka muzyczna. Album "Wild And Lonely" choć brzmi interesująco to jednak jednoznacznie kojarzy się z dekadą lat osiemdziesiątych. Żaden to zarzut, ale w tamtym czasie album mógł brzmieć już nieco archaicznie. Nie zmienia to faktu, że otrzymaliśmy bardzo udane wydawnictwo, do którego wracam z ogromną przyjemnością. Wśród najlepszych momentów wymieniłbym wspomniane już Fire To Ice, Fever, People We Meet, Just Can't Say Goodbye, The Glamour Chase (nieobecny w wersji LP) oraz Where There's Love. Żałuje, że finał albumu nie jest bardziej efektowny, że nie wbija w przysłowiowy fotel. To jego największy mankament. Najsłabszym ogniwem zdaje się być tutaj utwór tytułowy choć i poprzedzające go nagranie Every Since That Day raczej dosłuchujemy, bębniąc palcami o blat stołu śledząc niecierpliwie wskazówkę sekundnika. Jakby tego było mało, na sam koniec, miłośnicy kompaktów zostali jeszcze uszczęśliwieni niemal ośmiominutowym kolosem w postaci Fever In The Shadows. Trzeba naprawdę sporo samozaparcia by dotrwać do finału tej kompozycji, nie mówiąc już o tym, że ten mozolny trud nie zostanie nam wynagrodzony. Jak widać, czasem lepiej nie sięgać po kolejny kawałek tortu, aby nie zepsuć sobie dobrego smaku.

"Wild And Lonely" pomimo kilku mankamentów należy uznać za album udany, który pomimo trzydziestu lat na karku wciąż może stanowić interesujące wyzwanie dla słuchacza, pod warunkiem, że nie jest on uczulony na dekadę lat osiemdziesiątych. Dobry pop zawsze był w cenie, a jeśli do tego podszyty jest on post punkiem czy nową falą, to tym bardziej warto dać mu szansę.

Jakub Karczyński