11 sierpnia 2020

THE ASSOCIATES - WILD AND LONELY (1990)

Odnoszę niejasne wrażenie, że okładka tego albumu przewinęła się już kiedyś przez moje życie. Jest jakoś dziwnie znajoma choć przecież będąc dzieciakiem czy nastolatkiem nie słuchałem takiej muzyki. Mało tego, nie znałem nikogo kto interesowałby się tego typu dźwiękami, a jednak gdy ujrzałem ten album w ofercie pewnego second handu, poczułem, że czekał on właśnie na mnie. Byłem też świeżo po lekturze książki Simona Reynoldsa "Podrzyj, wyrzuć, zacznij jeszcze raz", gdzie jeden z rozdziałów poświęca nieco uwagi karierze tej szkockiej grupie, która miała być uosobieniem nowopopowego snu. Znaczyło to ni mniej ni więcej jak podbój list przebojów. Do osiągnięcia tego celu miało posłużyć zaaranżowane małżestwo popu z postpunkiem. Nie dane im jednak było zatrzymać się w świadmości słuchaczy na dłuższą chwilę. Ich triumf i pochód przed listy przebojów trwał zaledwie osiem miesięcy. Nie oczekujcie więc, że przywołując w towarzystwie nazwę tej grupy, spotkacie na swej drodze osoby, dla których ten szyld będzie czymś więcej niż tylko zlepkiem liter. Wielka szkoda bo zgłębiając dorobek The Associates mam wrażenie, że umknął nam kawał świetnej i nietuzinkowej muzyki. Z tej też przyczyny postanowiłem przypomnieć dziś płytę "Wild And Lonely" (1990), która to była ich czwartym a zarazem ostatnim albumem jaki zrealizowało The Associates. W późniejszych latach grupa podjęła jeszcze próbę reaktywacji i nawet przymierzała się do wydania nowego albumu, ale koniec końców nic z tego nie wyszło. Jeśli ktoś żył jeszcze nadzieją to umarła ona ostatecznie w 1997 roku, gdy do fanów dotarła informacja o samobójstwie Billy'ego Mackenzie. Wokalista cierpiał na depresję, a kroplą która przelała czarę goryczy była śmierć jego matki.

Cofnijmy się więc o trzydzieści lat i posłuchajmy ostatniego albumu The Associates. Odbiór tej płyty w chwili wydania był bardzo różny. Zarzucano mu niekiedy płytkość, nudę, a nawet przeładowanie aranżacyjne. Przesłuchując "Wild And Lonely" nie tylko nie znalazłem żadnych argumentów na poparcie tych słów, ale i uznałem, że to bardzo interesujące i dobre wydawnictwo. Fire To Ice już od pierwszych sekund atakuje nas mnogością interesujących i nieszablonowych dźwięków. Do tego jego lekki i zwiewny charakter doskonale sprawdza się w letnie, upalne dni. Jest jak morska bryza, która przyjemnie chłodzi nasze ciało, gdy wysoka temperatura nie daje człowiekowi żyć. Nie brak tu też swoistej elegancji, luksusu i szyku jaki znamy choćby z okładki płyty Another Time, Another Place (1974) Bryana Ferry. Słowem Francja elegancja. Nie inaczej prezentuje się Billy Mackenzie, którego głos nie tylko doskonale komponuje się z muzyką, ale i udowadnia nam, że nie straszne są mu też wyższej rejestry. W tym wzglądzie mógłby konkurować z samym Mortenem Harketem z A-ha. Z tak interesującym głosem można pozwolić sobie na wiele lecz niezbędne do osiągnięcia sukcesu jest niezmiennie dobry repertuar. W przypadku albumu "Wild And Lonely" myślę, że nietaktem byłoby narzekać na jego poziom skoro płyta niemal wolna jest od mankamentów. Dziwić więc może, że album nie odniósł należnego mu sukcesu. Tłumacze to sobie tym, że w 1990 roku, świat stał u progu eksplozji muzyki grunge i chyba zmieniła się nieco optyka muzyczna. Album "Wild And Lonely" choć brzmi interesująco to jednak jednoznacznie kojarzy się z dekadą lat osiemdziesiątych. Żaden to zarzut, ale w tamtym czasie album mógł brzmieć już nieco archaicznie. Nie zmienia to faktu, że otrzymaliśmy bardzo udane wydawnictwo, do którego wracam z ogromną przyjemnością. Wśród najlepszych momentów wymieniłbym wspomniane już Fire To Ice, Fever, People We Meet, Just Can't Say Goodbye, The Glamour Chase (nieobecny w wersji LP) oraz Where There's Love. Żałuje, że finał albumu nie jest bardziej efektowny, że nie wbija w przysłowiowy fotel. To jego największy mankament. Najsłabszym ogniwem zdaje się być tutaj utwór tytułowy choć i poprzedzające go nagranie Every Since That Day raczej dosłuchujemy, bębniąc palcami o blat stołu śledząc niecierpliwie wskazówkę sekundnika. Jakby tego było mało, na sam koniec, miłośnicy kompaktów zostali jeszcze uszczęśliwieni niemal ośmiominutowym kolosem w postaci Fever In The Shadows. Trzeba naprawdę sporo samozaparcia by dotrwać do finału tej kompozycji, nie mówiąc już o tym, że ten mozolny trud nie zostanie nam wynagrodzony. Jak widać, czasem lepiej nie sięgać po kolejny kawałek tortu, aby nie zepsuć sobie dobrego smaku.

"Wild And Lonely" pomimo kilku mankamentów należy uznać za album udany, który pomimo trzydziestu lat na karku wciąż może stanowić interesujące wyzwanie dla słuchacza, pod warunkiem, że nie jest on uczulony na dekadę lat osiemdziesiątych. Dobry pop zawsze był w cenie, a jeśli do tego podszyty jest on post punkiem czy nową falą, to tym bardziej warto dać mu szansę.

Jakub Karczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz