04 listopada 2019

SPOJRZENIE WSTECZNE

W minionych tygodniach jesień pokazała nam swoje piękniejsze oblicze. Słoneczne, ciepłe dni, a do tego dookoła dosłownie dywany różnokolorowych liści, tworzących iście bajkowe pejzaże. Nic tylko cieszyć oko. Niestety nie trwało to zbyt długo i wcześniej czy później słońce musiało oddać pola szarej melancholii, która obecnie wypełnia nam zaokienny krajobraz. Nie smuci mnie to jednak bowiem i ta pogoda ma też swój urok. Trzeba tylko umieć dostrzegać pozytywne aspekty takiej sytuacji. Zdaję sobie sprawę, że dla niektórych może to być trudne, ale jakoś musimy sobie poradzić z tą aurą. Do wiosny jeszcze daleka droga więc dla podbarwienia krajobrazu polecam zaopatrzyć się w dobrą muzykę. Niech każdy sam zdecyduje co kryje się pod tym przymiotnikiem. 

Jako że w tym roku znów niewiele płyt, którymi mógłbym się zachwycać, wertuję sobie od pewnego czasu przewodnik płytowy by odkryć rzeczy, które na przestrzeni lat umknęły mej uwadze. Tym sposobem natrafiłem na coś co zwie się The Only Ones. Dziwny to twór, ale przez to niezwykle interesujący. Debiutowali w 1978 roku beztytułowym albumem, który można umieścić w szufladce z napisem post punk, ale jak na moje ucho to nieco się on z tej szuflady wymyka, a przynajmniej jakaś jego część. Płyty co prawda jeszcze nie mam, ale z pewnością postaram się o nią bo lubię takie nieoczywiste podróże muzyczne.
  
Przez zupełny przypadek odkryłem także twórczość zespołu The Walkabouts, którego to płytę "Trail Of Stars" (1999), kupiłem w pewnym sklepie z używanymi płytami. Zadziałała tu magia okładki. Była na tyle interesująca, że szybko odsłuchałem sobie kilka nagrań i urzeczony tym co usłyszałem wszedłem w jej posiadanie. Ten amerykański zespół opisywany jest za pomocą takich szufladek jak alt-rock, indie rock, folk rock, alt-country czy slowcore, ale ja tam najwięcej słyszę starego, dobrego dream popu. Mniejsza o szufladki, grunt, że muzyka piękna i jakże doskonale komponująca się z zaokiennym krajobrazem.

Sięgnąłem też dziś po debiutancki album Talking Heads, który pomimo upływu ponad czterdziestu lat wciąż emanuje świeżością, witalnością i przede wszystkim pomysłowością. Mało tego, ma w sobie tyle luzu i naturalności, której obecnie tak mi brakuje wśród młodych kapel. A przecież, gdy ukazał się ten album David Byrne miał zaledwie dwadzieścia pięć lat, choć na zdjęciu okładkowym (tył) wygląda jak stateczny ojciec trójki dzieci. Kiedyś ludzie wyglądali dojrzalej i mam wrażenie, że nagrywali dojrzalsze płyty. Iskrzące się od nieszablonowych rozwiązań, wskazujące nowe drogi i przede wszystkim inspirujące kolejne pokolenia.

Żal więc nieco, że w tym roku nie natknąłem się na zbyt wiele świeżych i zaskakujących płyt, które wyrwałyby mnie z tych zwyczajowych kolein. Wszystko co zwracało moją uwagę to rzeczy głęboko zakorzenione w przeszłości bądź inspirujące się tym co już było. Niby nie powinienem narzekać, ale przydałby się taki powiew świeżego powietrza, który przewietrzyłby głowę i dał nadzieję na przyszłość. Jedynym ożywczym akcentem tego roku była dla mnie debiutująca dopiero na rynku grupa Modern Nature. Jej muzyka okazała się interesującą, a niekiedy i zaskakującą podróżą do miejsc, w których zdarzyć może się absolutnie wszystko. Ta swoista niepewność wzmaga emocje na tyle, że słuchając jej siedzimy jak na szpilkach, bojąc się ruszyć by nie narazić się na jakiś niespodziewany cios. Życzyłbym sobie więcej takich zaskoczeń w kolejnym roku bo raczej w tym już się ich nie spodziewam. No chyba, że jakiś artysta postanowił zadać słuchaczom nokautujący cios tuż przed wybiciem ostatniego gongu. Nie traćmy więc jeszcze wiary, tylko nadstawmy policzek bo a nuż jeszcze nas ktoś solidnie zdzieli w twarz.     

Jakub Karczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz