15 listopada 2019

DZIKIE KILIMANJARO

Na sklepowych półkach co i rusz pojawiają się jakieś reedycje tej czy innej płyty. Zazwyczaj impulsem  do tego typu działań są różnego rodzaju rocznice. Wtedy to wytwórnie prześcigają się w wydawaniu jak najbardziej opasłych edycji, które pustoszą później nasze portfele i zajmują przestrzeń naszych mieszkań. Stoją później te płyty i zbierają nam tylko kurz bo przecież raz się tych dodatków posłucha i więcej się do nich nie wraca. No chyba, że ktoś ma inaczej, ale u mnie te błyskotki mają raczej żywot tak krótki jak jednorazowe naczynia. Z tej też przyczyny przestałem inwestować swoje pieniądze w tego typu edycje przez co wytwórnie nie mogą na mnie zbyt wiele zarobić. Nie daję sobie po prostu wciskać dwa razy tego samego towaru. Mało tego, ja wręcz obsesyjnie poszukuję starych edycji płyt bez jakichkolwiek bonusów. Czasem jednak nie da się ich uniknąć bowiem w latach osiemdziesiątych, gdy kompakty dopiero podbijały światowe rynki, wytwórnie chcąc zachęcić do ich nabywania upychały tam kolejne nagrania. Bywało i tak, że zapełniały te płyty do maksimum przez co album trwający dajmy na to 45 minut wzbogacał się o kolejne 35 minut muzyki. Ktoś powie, że to świetnie, ale dziś gdy mamy do czynienia na każdym kroku z nadmiarem wszystkiego, warto wrócić do tego co najistotniejsze. Do samej esencji muzyki. To właśnie podstawowy program płyty ma nam dostarczyć najwięcej emocji i to na nim powinniśmy koncentrować swoją uwagę. Dodatki nie powinny nas rozpraszać, a tym bardziej zaburzać koncepcji artystycznej autora. W przypadku książek wydaje się to logiczne, dlaczego więc w muzyce nie zastosować tych samych prawideł. Wiem, że dla wytwórni liczy się przede wszystkim zysk, a ponowna sprzedaż tego samego produktu, aby miała sens musi skusić klienta dodatkową zawartością. I tak od lat nakręca się ta spirala by dawać więcej i więcej. Ciekaw jestem kiedy, ktoś w końcu krzyknie, że mamy dość i nie przełkniemy już ani kawałeczka. Zawczasu więc wypisałem się z tego wyścigu i zamiast rozgrzewać się do czerwoności na kolejne rocznicowe edycje, wyszukuję na aukcjach starych edycji, które potrafią sprawić mi o wiele więcej radości niż jakakolwiek współczesna płyta. Jeśli jest to jeszcze dość trudno osiągalna edycja to szczęście jest tym większe.
  
W ostatnich dniach udało mi się kupić dwie płyty Brytyjczyków z The Teardrop Explodes.  Debiutancki album dotarł do mnie zaskakująco szybko choć przecież jechał do mnie z Wysp Brytyjskich. Cieszy mnie nie tylko szybka dostawa, ale przede wszystkim fakt, że jest on w bardzo dobrym stanie. Poza tym edycja wydana przez Fontana pozbawiona jest zbędnych bonusów. Wyjątkiem jest nagranie Reward, które wklejono między nagrania. Oryginalnie, płyta LP nie zawierała tej kompozycji. Dołożono ją na edycjach CD bowiem to właśnie ona odniosła największy sukces stąd też taka, a nie inna decyzja. Gdy słuchamy płyty od przysłowiowej deski do deski, to daje się wyczuć, że to tak zwana doklejka bowiem między nagraniami brak pauzy przez co jeden utwór przechodzi momentalnie w drugi. Do tego nagranie Second Head ma spokojniejszą końcówkę, a Reward wali od razu z grubej rury więc trudno nie zorientować się w tym szwindlu. Ten niewielki mankament realizacyjny wcale jednak nie odbiera radości jaką daje słuchanie "Kilimanjaro" (1980). Post punk miesza się tu z psychodelią, a przez głowę przebiegają takie nazwy jak Talking Heads, The Stranglers czy wspomniane niedawno The Only Ones. Gdy dołożymy do tego świetnie osadzony głos Juliana Cope'a w niebanalnych strukturach dźwiękowych, to otrzymujemy przepis na naprawdę błyskotliwy album, skrzący się pomysłami i pięknymi melodiami, do których chce się wracać raz za razem. Ze wstydem muszę przyznać, że jeszcze do niedawna nie miałem pojęcia o istnieniu The Teardrop Explodes. Na jej trop naprowadził mnie YouTube podsuwając kolejne propozycje do odsłuchu. Rzadko korzystam z tego typu sugestii, ale czasem mi się zdarza i muszę powiedzieć, że było to jak najbardziej słuszne posunięcie. W obecnych czasach, gdy radio nie kształtuje tak gustów jak niegdyś, warto mieć oczy i uszy dookoła głowy bo nigdy nie wiemy skąd nadejdzie inspiracja by czegoś posłuchać. Internet daje nam niemal nieograniczone możliwości poznawania muzyki. Sztuką jest wyłowić z niego te najbardziej wartościowe i smakowite kąski. Nie zawsze się to udaje, ale trzeba próbować jeśli chcemy poszerzać swoje horyzonty i nasze kolekcje płytowe. Nim kolejny raz nastawię w odtwarzaczu "Kilimanjaro", pójdę sprawdzić czy, aby nie trzeba uwolnić ze skrzynki pocztowej kolejnej bestii w postaci albumu "Wilder" (1981) The Teardop Explodes. Drogę ma długą bo leci do mnie, aż z Australii, ale może pomyślne wiatry przywiały go już do Polski.

Jakub Karczyński
 

4 komentarze:

  1. Masz takie samo zdanie o bonusach jak miał Tomek Beksiński... Zawsze powtarzał, że skoro autorzy czegoś nie umieścili to mieli powody... Ja jednak uważam, że są wyjątki. Chodzi o nieżyjących autorów. Wtedy te bonusy nabierają innego znaczenia. Niemniej też bym wolał żeby były wydawane osobno a nie na reedycji oryginalnego dzieła. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. No właśnie o to chodzi. Ja chcę prześledzić zamysł twórcy, jego pomysł stworzenia takiego, a nie innego albumu, a nie zasłuchiwać się konceptem kogoś z wytwórni płytowej, kto stwierdził, że do tych dajmy na to dziesięciu utwórów dogramy kolejne dziesięć bo przecież coś tam jeszcze w szufladach zostało. Jeśli jeszcze wydawane jest to na osobnej płycie to nie mam nic przeciwko, ale jeśli dogrywają to do podstawowej zawartości albumu to ja się na coś takiego nie zgadzam. Więcej nie zawsze znaczy lepiej. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Chodzi o kasę... Jakby reedycja była bez bonusów nikt, kto ma oryginał, by jej nie kupił..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiadoma sprawa, choć przy okazji tych reedycji mogliby wypuścić część nakładu w kształcie takim w jakim wymyślili go sobie artyści. Myślę, że i na takie wydania znaleźliby się chętni.

      Usuń