Jakże miło przeczytać, o postępach przy pracy nad nowym albumem grupy The Mission. Fabryka pracuje na pełnych obrotach i wypluwa z siebie coraz to nowsze informacje. Wiemy już kto będzie odpowiedzialny za realizację dźwięku oraz kto wyda ową płytę. Za konsoletą usiądzie człowiek legenda, David M Allen, mający na koncie współpracę z The Cure oraz Depeche Mode. Materiał zaś, ukaże się pod egidą wytwórni The End Records, skupiającą w swych szeregach takie grupy jak choćby Anathema, Danzig, Helloween czy Paradise Lost. Tytuł albumu najprawdopodobniej weźmie nazwę od tytułu jednej z nowych piosenek. Liczę na to, że The Mission powróci w naprawdę wielkim stylu. Co tu dużo mówić, cholernie stęskniłem się za Hussey'em i spółką. Od ostatniego albumu upłynęło już pięć lat (nie licząc odrzutów w postaci płyty "Dum-Dum Bullet"), a to w świecie muzyki przecież szmat czasu. W tym roku to moja najważniejsza premiera i mam nadzieję, że spełni pokładane w niej nadzieje, w przeciwieństwie do kilku ubiegłorocznych tytułów.
Do pracy nad kolejnym albumem mogłaby się zabrać też grupa The Cure, która szykuje nam chyba najdłuższą przerwę między kolejnymi płytami. Od lat 90 czteroletnie przerwy stały się standardem, do którego zdążyliśmy się chyba przyzwyczaić. Nie zawsze przekładało się to na jakość tychże płyt. Z ostatnich dwóch dekad szczerze pokochałem tylko "Wish" (1992) oraz "Bloodflowers" (2000). Lubię wracać też do "Wild Mood Swings" (1996), choć to bardzo nierówny album, za to przynajmniej dobrze zrealizowany. Niestety, tego samego nie można powiedzieć o "4:13 Dream" (2008), którego realizacja wołała o pomstę do nieba. Nie brakowało na nim fajnych piosenek (Underneath The Stars, The Reason Why, The Hungry Ghost, Switch), ale też znalazło się miejsce dla kilku gniotów (The Only One, The Scream, It's Over). Poza fatalną produkcją, narzekać można było na brak klimatu, niespójność materiału i wykrzyczane partie wokalne. Marzy mi się powrót do tych mroczniejszych rejonów, znanych choćby z albumu "Disintegration" (1989). Mam też nadzieję, że pan Smith już się wykrzyczał na dwóch ostatnich albumach i zacznie w końcu śpiewać i uwodzić nastrojem. Zapewne nie ja jeden czekam na taki album. Czy się doczekamy? Trudno powiedzieć. Ponoć gotowa jest już druga cześć drima, jak pieszczotliwie nazywa się ostatni album. Zawiera nagrania, zarejestrowane jeszcze w składzie z Porlem Thompsonem. I tu jest pies pogrzebany, bowiem Robert Smith nie chce wydawać regularnej płyty, nagranej w składzie, który już nie istnieje. Być może otrzymamy ją jako dodatek do płyty DVD, będącą rejestracją koncertu w Paryżu z 2008 roku. Tymczasem wakat na miejscu gitarzysty objął Reeves Gabriels, niegdysiejszy "wioślarz" Davida Bowie. Jak rozwinie się ta współpraca? Czy i kiedy nagrają płytę? Na te pytania nie znamy jeszcze odpowiedzi. Jeśli wierzyć Smithowi, to nowy album ma być zupełnie inny od tego co zaprezentowali na "4:13 Dream". Póki co, The Cure są właśnie w trasie koncertowej w Ameryce Południowej i miejmy nadzieję, że po jej zakończeniu wejdą wreszcie do studia.
Jakub "Negative" Karczyński
PS Obraz wykorzystany w tym poście, to praca Eriki Simmons, młodej amerykańskiej artystki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz