Ileż to trzeba się namęczyć, aby w dzisiejszych czasach skompletować dyskografię danego artysty. Zmniejszające się nakłady płyt kompaktowych sprawiają, że to co przed kilkoma laty było nowością, dziś może całkowicie zniknąć z rynku. Aż ciśnie się na usta parafraza - kochajcie płyty, tak szybko odchodzą.
Jako fan grupy The Mission, postanowiłem zdobyć wszystkie studyjne albumy tego zespołu. Zaczęło się dość prozaicznie, od winyla "The Children" (1988). Zakupiony w sklepie płytowym przed paru laty, tak bardzo zapadł mi w pamięć, że sprawiłem sobie także odpowiednik kompaktowy. Później przyszedł czas na zbieranie informacji o grupie, albumach i samym liderze. Im więcej czytałem, tym bardziej moja fascynacja wzrastała. Fragmentaryczne odsłuchy w sklepie internetowym, zwróciły mą uwagę na album "Aura" (2001). Mając w pamięci, że ów krążek widziałem w jednym ze sklepów z płytami, udałem się tam następnego dnia. Oczywiście nie myliłem się. Poza tym albumem, sklep nie oferował już nic, z bogatej dyskografii The Mission. Dobre i to, pomyślałem. Płyta rzeczywiście okazała się nad wyraz udana i z przyjemnością wracam do niej po dziś dzień. Kolejne zdobycze to już spora zagwozdka. Jeśli mnie pamięć nie myli, to po albumie "Aura" nabyłem składankę "Resurrection" (2005), a następnie debiut w postaci "Gods Own Medicine" (1986). Wraz z upływem lat, moja kolekcja rozrastała się. Jedne rzeczy udawało się zakupić bez problemu poprzez portale aukcyjne, z innymi był większy problem, jak choćby z płytą "Grains Of Sand" (1990). Konsekwencja i nieustępliwość w końcu zostały nagrodzone. Satysfakcja była naprawdę spora, a i radość niewysłowiona. Muzyka zawarta na albumie przeszła moje najśmielsze oczekiwania i utwierdziła mnie w słuszności nabywania kolejnych albumów.
Na sam koniec zostawiłem sobie płyty z lat 90, które to uchodzą za najgorsze (wyjątkiem jest "Mask" (1992), który broni się całkiem nieźle). Chodzi zwłaszcza o albumy "Neverland" (1995) oraz "Blue" (1996), które to rozczarowały fanów na tyle, że odwrócili się oni od zespołu. Kupując je miałem tego świadomość, ale także pewną satysfakcję, bo oto poszukiwania dobiegały końca. Poza tym, poznawanie nagrań z takiej perspektywy, niejednokrotnie dowiodło, że lepiej odbierało się samą muzykę. Wspomniany "Neverland", pomimo drastycznego spadku formy, prezentuje się dość przyzwoicie. Płyty "Blue" póki co nie oceniam, bo zbyt mało jej słuchałem by wyrobić sobie na jej temat zdanie.
Poza albumami studyjnymi zgromadziłem też płytę z sesją dla BBC "Salad Daze" (1994), solowe albumy Hussey'a, dwupłytową wersję albumu "Aura" oraz singla "Keep It In The Family" do płyty "God Is A Bullet" (2007). Czy to już kres poszukiwań? Na pewno nie, bo przede mną jeszcze płyty koncertowe, które to dopełnią efektu całości. Poza tym, kolekcjonowanie ma to do siebie, że nigdy się nie kończy. Czas więc podjąć kolejne wyzwania...
Jakub "Negative" Karczyński