31 marca 2023

WEDNESDAY


Ponoć serial "Wednesday" oczarował widzów, a taniec głównej bohaterki stał się na tyle popularny, że tańczą go nawet dzieci w przedszkolach. Niestety pląsają do okropnej muzyki Lady Gagi, którą to ktoś podłożył w miejsce oryginalnej ścieżki grupy The Cramps. Zbrodnia. Przecież oryginał nie dość, że skrojony jest na miarę i leży jak najlepszy frak to jeszcze świetnie nadaje się do tańca. No, ale co ja tam wiem. Nie od dziś wiadomo, że popularność zdobywa nie to co dobre, ale to co zadowala szerokie gusta. Niestety w przeważającej większości nie są one zbyt wyszukane więc nie powinno dziwić, że media katują nas później najróżniejszymi koszmarkami w rodzaju Gangnam Style, od których to można już tylko zgłupieć. Wracając jednak do utworu Goo Goo Muck grupy The Cramps to dziwię się, że nie zdobył on takiej popularności jak utwór Lady Gagi. To jest tak rewelacyjne nagranie, że nogi, aż same rwą się na parkiet. Poza tym ta muzyka kojarzy mi się ze ścieżkami filmowymi Quentina Tarantino, do których to reżyser wybierał zazwyczaj mocno zakurzone lub kompletnie nie znane grupy, które to dodatkowo podkreślały charakter jego filmów. Moim ulubionym soundtrackiem jest ten z "Od zmierzchu do świtu" i to właśnie na nim upatrywałbym miejsca dla tego utworu. Posłuchajcie zresztą sami.


Jakub Karczyński

21 marca 2023

MINIMAL COMPACT - DEADLY WEAPONS + NEXT ONE IS REAL (1984)


Minimal Compact to grupa, która nie obca jest czytelnikom "Czarnych słońc". Jakiś czas temu przybliżałem bowiem wam zawartość albumu "The Figure One Cuts" (1987), który w mojej opinii jest ich najbardziej udanym dziełem. Dziś jednak siegniemy po płytę "Deadly Weapons" (1984), która to jest drugim albumem w dorobku tej izrealskiej formacji. Biorąc do ręki kompakt zauważymy, że wydawnictwo to zostało wzbogacone o singla "Next One Is Real". Jak wiecie nie jestem entuzjastą tego typu zabiegów, ale cóż zrobić skoro wydawca podjął taką decyzję. Pozostaje nam przejść nad tym do porządku dziennego. 

O "Deadly Weapons" pisze się jako o albumie przełomowym bowiem za sprawą kompozycji Next One Is Real otworzył im on drogę na klubowe parkiety. Nie wiem czy taki przyświecał zespołowi cel, ale zapewne nie płakali w poduszkę z tego powodu. Ich oryginalna muzyka zaskarbiła sobie serca fanów na całym świecie, więc nie powinno nikogo dziwić, że poza salami koncertowymi zdobyli także parkiety undergroundowych klubów. I choć Minimal Compact nigdy nie byli zespołem tworzącym muzykę taneczną, to trzeba im oddać, że także w tym nurcie umieli się świetnie odnaleźć. Każdy kto miał większy lub mniejszy kontakt z ich twórczością z pewnością zgodzi się ze mną, że ich muzyki nie da się pomylić z niczym innym. Duża w tym zasługa pierwiastków bliskowschodnich, które to nadają im oryginalności i wyróżnicją na tle innych grup. Gdyby wyrugować je z ich muzyki, brzmieliby jak rasowy angielski zespół post punkowy. Splot tych dwóch czynników sprawił, że stali się zjawiskiem na skalę światową, które udowodniło, że inność może być ogromną zaletą, na której to da się zbudować coś naprawdę wyjątkowego. I zbudowali, zapisując się tym samym piękną czcionką na kartach światowej muzyki. 

Muzyka zawarta na płycie "Deadly Weapons" czaruje odbiorcę całym spektrum barw, począwszy od dynamicznych nagrań w rodzaju Next One Is Real, a skończywszy na subtelnej melancholii słyszalnej w takich utworach jak Losing Tracks (In Time) czy Not Knowing. Wszystko to okraszone jest dźwiękami charakterystycznymi dla Bliskiego Wschodu, dzięki czemu uzyskujemy dodatkowy koloryt na tym jakże pięknym obrazie. Dużym atutem są też partie wokalne, za które odpowiadają Malka Spigel, Samy Birnbach oraz Rami Fortis. Mając do dyspozycji takie głosy, można śmiało wypatrywać artystycznego i komercyjnego sukcesu. Dźwięki wykreowane przez zespół są tak inne od tego co do tej pory słyszeliśmy, że momentalnie zwracają na siebie uwagę. Łączą ze sobą to co znane, z tym co dalekie i egzotyczne. Słuchając ich, ma się wrażenie, że zaserwowano nam niezwykle smaczny i ożywczy koktajl. Posłuchajcie choćby utworu tytułowego, a być może zrozumiecie co mam na myśli. Warto też zatrzymać się na dłuższą chwilę przy takich nagraniach jak wspomniane już Next One Is Real, Losing Tracs (In Time), Not Knowing, Deadly Weapons, a zwłaszcza przy kompozycji Nada, która to jest jedną z pereł tego albumu.  Pozostaje tylko żałować, że kończy je dość niespodziewane wyciszenie. Wygląda to tak jakby zespołowi zabrakło pomysłu na jej wykończenie. Miejsca na płycie wszak nie brakowało bowiem album w swej podstawowej wersji wypełniają nagrania, których czas trwania to zaledwie trzydzieści jeden minut. Pół godziny to krótko, nawet jak na standardy płyty winylowej, a co dopiero mówić o płycie CD, która może pomieścić osiemdziesiąt minut muzyki. Być może to sprawiło, że wydając "Deadly Weapons" na srebrnej płycie, dodano także materiał z singla by zniwelować jakoś tę pustą przestrzeń.

"Deadly Weapons" powinien spodobać się wszystkim tym, którzy szukają czegoś nowego w muzyce, choć niekoniecznie chcą rzucać się od razu na głęboką wodę. Minimal Compact oferuje słuchaczowi wielobarwny obraz, w którym to dostrzec można tak radość życia jak i te nieco smutniejsze aspekty naszej egzystencji. Uchylcie więc drzwi do tego tajemniczego świata, zróbcie kilka kroków i sprawdźcie czy dźwięki stworzone przez Minimal Compact współgrają z waszą muzyczną wrażliwością.


Jakub Karczyński

18 marca 2023

BEZRYBIE


Niby nie można narzekać na ilość nowych płyt jaka się ukazuje każdego roku, ale gdy przeglądam te wszystkie listy zapowiedzi to niezwykle rzadko coś wpada mi w oko. Jeszcze parę lat temu musiałem sobie to wszystko zapisywać by o niczym nie zapomnieć, a teraz nie za bardzo mam czym sobie obciążać pamięć. Czekam niecierpliwie na nową płytę The Cure, ale póki co nikt nie potrafi podać żadnych bliższych szczegółów, nie mówiąc już o dacie premiery. Pozostaje uzbroić się w cierpliwość i liczyć na to, że w tym roku dane nam będzie posłuchać nowych dźwięków od Roberta i spółki. 

Póki co nastawiam swój celownik na nowy album The Damned, który to zespół planuje wydać w dniu dwudziestego ósmego kwietnia. Płyta zatytułowana będzie "Darkadelic" i mam nadzieję, że będzie tak udana jak ich poprzednie wydawnictwo. "Evil Spirits" (2018) dość długo nie wychodził z mojego odtwarzacza i liczę, że nowy album podzieli jego los. Panowie pomimo upływu lat wciąż mają w sobie żar, którego to pozazdrościć może im niejeden zespół.

Czekam także na nowe nagrania Petera Gabriela, który wystawił cierpliwość swych fanów na ciężką próbę. Od wydania płyty "Up" (2002) minęło wszak dwadzieścia lat, a to przecież szmat czasu. Co prawda na rynku pojawiały się jakieś płyty sygnowane imieniem i nazwiskiem artysty, ale nie zawierały one nowych nagrań więc fani mieli naprawdę długi post. Nie ukrywam, że sam niecierpliwie wyglądam tej płyty, bo wciąż mam w pamięci swoje zauroczenie płytą "Up", która to jest prawdziwym klejnotem w dyskografii Gabriela. Oby ta nowa płyta udźwignęła ciężar oczekiwań. 

Na dniach poznamy też zawartość "Memento Mori" (2023), które to przygotowało dla nas Depeche Mode. To pierwsza płyta bez udziału Andy'ego Fletchera, którego to pożegnaliśmy w ubiegłym roku. Skłamałbym, że czekam na to wydawnictwo z wypiekami na twarzy bo tak prawdę mówiąc jakoś straciłem serce do tej ich nowej muzyki. Ostatnią płytą, która wzbudziła we mnie emocje była "Playnig The Angel" (2005), a potem już tylko pojedyncze kompozycje. Irytowało mnie zwłaszcza brzmienie płyt w rodzaju "Delta Machine" (2013), które raziło swą chropowatością. Dam jednak szansę tej nowej płycie bo przecież nikogo nie powinno się skreślać już na samym starcie. Liczę, że w kolejnych miesiącach także inni artyści dołączą do tej listy, chcąc podzielić się z nami swą muzyką. Tymczasem wracam do słuchania staroci od XTC, The Sundays, Minimal Compact i Christian Death.

 

Jakub Karczyński


14 marca 2023

APTEKARSKIE REMINESCENCJE


Gdy przed laty zaczynałem dopiero budować swą kolekcję płyt CD nie przypuszczałem, że będzie to hobby na lata, a być może i na całe życie. Dobrze pamiętam swoje pierwsze płyty. Niektóre z nich mam do dziś dnia. Początek tej ścieżki silnie naznaczony był przez grupę The Cure, która zafascynowała mnie do tego stopnia, że zapragnąłem zebrać ich całą studyjną dyskografię. Były to jednak czasy, gdzie Internet dopiero w Polsce raczkował, więc nie można było sobie kupić płyty za pomocą paru kliknięć jak ma to miejsce dzisiaj. Byliśmy zdani na zasobność sklepów z płytami, a przecież liczba tytułów była w nich mocno ograniczona. Pamiętam jak dziś, moment, w którym to przekroczyłem próg sklepu "Neon" by kupić sobie jakąś płytę The Cure. Tak na dobry początek. Oczywiście byłem już na tyle oczytany, że wiedziałem w jakie albumy celować. Pomogła mi w tym wiedza jaką czerpałem ze strony thecure.pl oraz masa najróżniejszych recenzji jakie wydrukowałem sobie z Internetu. Tak, tak, wtedy Internet się drukowało, co dziś może śmieszyć, ale mając do dyspozycji modem, który naliczał opłaty za każdą rozpoczętą minutę, korzystało się z niego bardzo szybko i w niewielkim stopniu. Wyposażony w taką wiedzę udałem się do rzeczonego sklepu. Marzyły mi się "Seventeen Seconds" (1980), "Faith" (1981), "Pornography" (1982) czy "Disintegration" (1989). Wychodząc ze sklepu trzymałem jednak w rękach płytę "Boys Don't Cry" (1978), która choć fajna, nie mogła się równać z tamtymi tytułami. Była to jednak jedyna płyta The Cure jaka była dostępna tego dnia w sklepie. Nie chcąc czekać, wziąłem co było, a dopiero przy kolejnych wizytach prosiłem o sprowadzenie konkretnych tytułów. Tym sposobem w niedługim czasie mogłem cieszyć się już całkiem niezłą kolekcją płyt swojej ukochanej grupy. Tych starych edycji pozbyłem się dopiero, gdy pojawiły się wersje remaster, które powalały przede wszystkim jakością okładek i bogato ilustrowanych książeczek. Każdy kto ma na półce stare wydania płyt The Cure, wie jak biednie one wyglądają. Odstraszały niemal z każdej strony z wyjątkiem frontowej okładki. Grzbiety z czerwonym prostokątem i napisem "stereo" nie powalały estetyką, tak jak i wnętrza książeczek, nie mówiąc już o tylnych okładkach. No bieda, że aż piszczy. Stąd też bez żalu pożegnałem się z większością z tych płyt, zachowując jednak to, czego nie wznowiono czyli właśnie płytę "Boys Don't Cry", która to nie jest albumem katalogowym, a amerykańską wersją ich debiutanckiej płyty jaki wydano na tamten rynek. Dziś ta płyta ma swoją wartość więc cieszę się, że nie wypuściłem jej z rąk. Po latach, na fali jakiegoś sentymentu odkupiłem sobie starą edycję albumu "Seventeen Seconds" by obudzić w sobie te dawne emocje. I choć nadal uważam, że od strony edytorskiej ta płyta jest po prostu koszmarna, to jakoś tak ciepło mi się na sercu robi, gdy słucham tej starej edycji i wracam pamięcią te dwadzieścia lat wstecz.


Jakub Karczyński