Każda premiera nowego wydawnictwa Depeche Mode wprowadza jakieś takie niezdrowe pobudzenie wśród dziennikarzy czy to odbiorców ich muzyki. Poniekąd jestem w stanie to zrozumieć, w końcu solidnie zapracowali na swój sukces oraz miejsce w jakim się znajdują. Logo Depeche Mode jest dziś rozpoznawalne nie tylko przez fanów grupy, ale i osoby, które z muzyką mają kontakt raczej marginalny. Ktoż nie słyszał Enjoy The Silence niechaj pierwszy rzuci kamień. Ogromny sukces albumu "Violator" (1990) właściwie ustawił im karierę na kolejne lata, choć bez wytężonej pracy mógłby rozmienić się on na drobne. Nawet mniej udane płyty w rodzaju "Exiter" (2001) nie były w stanie zachwiać karierą grupy. Po tylu latach działalności właściwie mogą już robić to co chcą, bez oglądania się na kogokolwiek. I tak też czynią. Od premiery płyty "Spirit" minęło już sporo czasu, każdy zdążył już wyrazić o nim swoją opinię czy to w prasie, w radiu czy też internecie. Mnie się nie spieszyło. Czekałem, aż opadnie cały ten kurz by na spokojnie dorzucić swoje trzy grosze. Oto i one.
Grosz pierwszy. Single. Na początek może słówko wyjaśnienia. Nigdy nie byłem jakimś zagorzałm fanem Depeche Mode, co nie znaczy, że ich nie lubiłem. Śledziłem dość pilnie kolejne wydawnictwa, słuchając ich z większym ("Playing The Angel" [2005]) lub mniejszym ("Delta Machine" [2013]) przejęciem. Kiedy pojawiła się informacja o nowym albumie grupy nie popadłem w jakąś nadmierną ekscytację. Można by powiedzieć, że przyjąłem ją z obojętnością, nie licząc na specjalnie porywający album. Pierwszy singiel wytypowany do promocji był tyleż sympatyczny co przeciętny. Gdzie mu tam do Precious czy do wspomnianego Enjoy The Silence, a jednak z czasem jakoś polubiłem Where's The Revolution. Jednak to nie single tworzą album, ale to co poutykane jest pomiędzy nimi. To już nie te czasy, że album składa się niemal z samych singli (vide "Thriller" (1982) Michaela Jacksona, gdzie wszystkie siedem piosenek trafiło do promocji albumu). Z albumu "Spirit" wykrojono trzy single (Where's The Revolution, Going Backwards, Cover Me), choć tak na dobrą sprawę potencjał komercyjny miał w sobie wyłącznie ten pierwszy. Nie znaczy to wcale, że były to złe kompozycje, one po prostu średnio nadawały się na radiowe anteny. Zbyt ambitne jak na ucho masowego odbiorcy.
Grosz drugi. Poprzedni album. Gdy ukazywał się "Delta Machine" jakoś nie potrafiłem zrozumieć tego wszechobecnego entuzjazmu wylewającego się z prasy, internetu jak i ust wielu fanów. Wszystkie te zachwyty budziły we mnie zdumienie i nijak nie zmieniały mojej opinii o tym wydawnictwie. W moich uszach brzmiał on szorstko i niezbyt przekonująco. Potencjał wielu nagrań został zaprzepaszczony przez zbytnie udziwnianie brzmienia. Tak jakby grupa bała się nagrać bardziej konwencjonalne piosenki w obawie przed odrzuceniem przez środowisko krytyków i fanów. A przecież wystarczy przypomnieć o płycie Soulsavers "The Light The Dead See" (2012) z gościnnym udziałem wokalisty Depeche Mode, gdzie bez produkcyjnych i brzmieniowych fajerwerków udało się stworzyć album o jakim Depeche Mode może tylko pomarzyć. Skrycie liczyłem, że doświadczenia zdobyte przy nagrywaniu tego albumu, zaprocentują na kolejnej płycie grupy z Basildon. Niestety nadzieja okazała się płonna. Trzeba było poczekać jeszcze kilka lat, aż do premiery krążka "Spirit", nim pewne refleksy znane z albumu "The Light The Dead See" padły na twórczość macierzystego zespołu Dave'a Gahana.
Grosz trzeci. Nowa płyta. To co przede wszystkim zwraca uwagę to pewien spokój jaki bije od tego albumu. Podskórne napięcie wyczuwalne na "Delta Machine" jakby się ulotniło, dzięki czemu zyskały na tym same kompozycje. "Spirit" nie oferuje nośnych, radiowych hitów, o których będziemy pamiętać za pięć, dziesięć czy piętnaście lat. Nie znaczy to jednak, że nie warto poświęcić mu grama uwagi. I niech nie zwiedzie was pierwsze wrażenie bowiem prawdziwy diabeł tkwi tuż pod powierzchnią i ujawnia się z każdym kolejnym odsłuchem. Dzięki temu "Spirit" starcza na o wiele dłużej. Jest co odkrywać, od pięknych nastrojowych nagrań w postaci The Worst Crime, Cover Me czy No More (This Is The Last Time), których z pewnością nie powstydziliby się także Soulsavers, po te nieco dynamiczniejsze fragmenty płyty takie jak Where's The Revolution, Scum czy So Much Love. Potknięć na tym albumie jest naprawdę niewiele. Wszyscy zgodnie oskarżycielski palec kierują w stronę nagrania Eternal (jedno z dwóch nagrań, w którym wokalne stery przejmuje Martin Gore), którego obecność jest tu zupełnie zbyteczna. To taka typowa zapchajdziura zabierająca niepotrzebnie miejsce i czas z życia potencjalnego odbiorcy. Już zdecydowanie lepiej wypada druga kompozycja z udziałem Martina. Fail pięknie finalizuje podstawową część płyty i pozostawia człowieka w poczuciu zawieszenia. Stan melancholijnej kontemplacji nie opuszcza słuchacza wraz z ostatnimi dźwiękami płyty lecz wybrzmiewa jeszcze te kilka chwil w ciszy. To najlepszy dowód na to, że muzyczna podróż jaką odbyliśmy miała nie tylko swoją wartość, ale i sens.
Wydając tak mało komercyjny album jakim jest "Spirit", trzeba być albo niezwykle odważnym albo być już w takim miejscu, w którym to nie oglądasz się na niczyje oczekiwania. Depeche Mode z takim bagażem doświadczeń nie ma już czego się obawiać. Każda ich kolejna płyta jakakolwiek by nie była, nie tylko doskonale się sprzeda, ale i napędzi im nieprzebrane tłumy na kolejne trasy koncertowe. Tym bardziej docenić więc trzeba fakt, że wciąż im się chce tworzyć nową muzykę zamiast odcinać kupony od dawnej sławy. Nikt nie miałby im tego za złe. Oni już przecież swoje zrobili. Mogliby przecież przekazać pałeczkę młodemu pokoleniu. Problem w tym, że nie ma komu. Chcąc nie chcąc, Depeche Mode musi więc trwać na swoim posterunku. Oby jak najdłużej.
Jakub Karczyński