24 listopada 2017

PIERWSZA MIŁOŚĆ, PIERWSZA PŁYTA

Nie pamiętam dokładnie kiedy do mojego domu trafiła pierwsza płyta kompaktowa. Odtwarzacz zawędrował pod strzechę chyba jakoś w ostatnich latach szkoły podstawowej. Nie był to żaden markowy sprzęt, ale na początek wystarczył. Miał jedną szufladę na płytę CD oraz dwie kieszenie na kasety. Było to o tyle istotne, że w tamtym czasie na porządku dziennym było masowe pożyczanie i przegrywanie kaset. W końcówce lat dziewięćdziesiątych kaseta magnetofonowa wciąż jeszcze miała się dobrze i stanowiła podstawowy nośnik dla muzyki w naszym kraju. Płyty CD były drogie, więc pozostawały poza moim zasięgiem finansowym. Stąd też jeszcze na początku liceum inwestowałem w taśmy. Nie znaczy to, że nie miałem żadnych płyt. Wraz z zakupem odtwarzacza ojciec zadbał o to  by było czego na nim posłuchać. Niestety nie przejmował się zbytnio jakością tych płyt więc zainwestował w jakieś podrzędne składanki. Szata graficzna była żadna, ale nie spędzało mi to wtedy snu z powiek, liczyła się przecież muzyka, a ta była wyborna. Nie wiem czym kierował się mój ojciec nabywając te płyty, ale z perspektywy czasu muszę przyznać, że trafił doskonale. Wśród owych składanek był wybór najlepszych nagrań Pink Floyd, Deep Purple i Eltona Johna. Co prawda Eltona jakoś nie udało mi się obdarzyć większym uczuciem, ale za to dwie wcześniejsze grupy wpadły mi nie tylko w ucho, ale i zapadły w serce. Musiało minąć jednak jeszcze sporo czasu, nim na mojej półce z płytami zagościły ich katalogowe albumy. W międzyczasie przyszło mi jeszcze rozstać się ze sprzętem muzycznym. Po tym gdy zorientowałem się, że jego funkcją specjalną było zarysowywanie płyt, podjąłem decyzję uzbierania pieniędzy na coś porządniejszego. Za ogromną jak mi się wówczas wydawało sumę (900 zł dla licealisty to nie byle co), kupiłem wieżę, która służy mi do dziś dnia. Poza pięciopłytową zmieniarką, obsługuje także format mp3 i co istotne, ma jeszcze kieszeń na kasetę. W dobie powrotu tego nośnika do łask mogę powiedzieć, że jestem na niego przygotowany. Nie wiem jednak co musiałoby się stać, abym znów sięgnął po kasety magnetofonowe. Nostalgia nostalgią, ale przecież chyba nikt nie wierzy w to, że ten nośnik jest w stanie ponownie zawojować świat. Niemniej nie o kasetach, a o srebrnych płytach miał być ten wpis. Wróćmy więc do podstawowego wątku. 

Pierwszą prawdziwie oryginalną płytę otrzymałem od mojej ówczesnej dziewczyny, a była to ścieżka dźwiękowa do serialu "Robin z Sherwood" czyli inaczej mówiąc album "Legend" (1984) irlandzkiej grupy Clannad. Przepiękna płyta. Jeden z albumów, dla których warto było przyjść na ten świat. Mam ten egzemplarz po dziś dzień i wracam sobie do tej muzyki od czasu do czasu. Kolejnych płyt już niestety nie pamiętam, a szkoda bo byłoby fajnie przypomnieć sobie jak tworzyła się kolekcja. Zapiski takie zacząłem robić dopiero niespełna trzy lata temu. To co było wcześniej przepadło gdzieś w pomrokach dziejów, w których to pozostanie jak mniemam na wieki. Gdyby jednak ktoś przymusił mnie do wytężenia pamięci, to jako drugą płytę w mojej kolekcji wskazałbym The Cure "Boys Don't Cry" (1979). Amerykański odpowiednik debiutu grupy, wzbogacony między innymi o nagranie tytułowe będące jednym z bardziej rozpoznawalnych nagrań w ich dorobku. Warto więc mieć obie wersje, aby nie być stratnym o kilka utworów. Na pierwszy ogień polecam "Boys Don't Cry", która jest wartościowsza pod względem repertuaru jak i lepiej skompilowana od swojego europejskiego brata bliźniaka. Nawet okładka jest lepsza, choć również nijak ma się ona do zawartości płyty. Mam to szczęście, że pomimo upływu tylu lat nie pozbyłem się tego egzemplarza. Doskonale pamiętam gdzie go kupiłem (sklep płytowy "Neon" w Gostyniu) oraz okoliczności jej nabycia. Zafascynowany utworem Burn ze ścieżki dźwiękowej do filmu "Kruk", zapragnąłem poznać inne nagrania tego dziwnego zespołu. Jedyną płytą jaką oferował "Neon" był właśnie album "Boys Don't Cry". Kupiłem w ciemno. Nie muszę chyba mówić, że nie takiej muzyki się spodziewałem niemniej wraz z upływem czasu, doceniłem tę surowość w brzmieniu grupy The Cure. Ten minimalizm ma również sporo uroku tak jak i młodzieńczy głos Roberta Smitha.

Co było płytą numer trzy nie myślę rozstrzygać. W pamięci nie został nawet ślad więc wszelkie próby rekonstrukcji wspomnień, przypominałyby raczej błądzenie w gęstej mgle. Zresztą wtedy nawet nie podejrzewałem, że po latach zbiór płyt kompaktowych rozrośnie się tak bardzo, że przestanę je liczyć, a co dopiero, że będę chciał wrócić pamięcią do tych pierwszych w kolekcji. Tak więc gdy ktoś pyta mnie ile tych płyt jest to szczerze odpowiadam, że nie wiem. Przypuszczam, że przedział ten zasadza się między 1500 - 1700 sztuk. Nie jest to jeszcze jakaś powalająca ilość, ale wystarczająca na tyle by odechciewało się to człowiekowi liczyć. Od zakupu pierwszej płyty minęło już jakieś szesnaście lat, a miłość do kompaktów u mnie wciąż żywa. Nawet modne analogi nie były w stanie w tym aspekcie nic zmienić. Cóż poradzić, jak widać stara miłość nie rdzewieje. 

Jakub Karczyński

5 komentarzy:

  1. Piękna historia Jakubie. Z przyjemnością ją przeczytałem.
    U mnie poniekąd wspomnienia o pierwszej płycie również splatają się ze wspomnieniami o pierwszej miłości. Pierwszej i jedynej.
    No może wspomnienia o dwóch pierwszych płytach.
    Był rok 1997, czerwiec jeśli dobrze pamiętam. Jeszcze trochę musiałem poczekać na swój pierwszy odtwarzacz płyt kompaktowych, ale w słynnym sklepie na ulicy Dąbrowskiego nabyłem debiut duetu Blackmore's Night. Bałem się, że nie wyjdzie na kasecie, a płyty znikną z półek. Tak, to były te czasy gdy nowości rozchodziły się jak świeże bułeczki. Za miesiąc poznałem swoją żonę...
    Rok później uzbierałem pieniądze na swą pierwszą wieżę. Nic specjalnego, ale sam na nią zarobiłem i cieszyłem się jak dziecko. Wiedząc, że po południu pojadę z Tatą ją kupić, rano wybrałem się ponownie na Dąbrowskiego i nabyłem "Heavy Horses" Jethro Tull - jedną z moich płyt życia. Pod wieczór wybrałem się do swej dziewczyny opowiedzieć jej o wszystkim. A potem słuchałem tych swoich kilku płyt na okrągło. Później do kolekcji dołączyła "Elodia" Lacrimosy, Barclay James Harvest "Octoberon", soundtrack z "Conana Barbarzyńcy"...
    Piękny czas, piękna muzyka, piękne wspomnienia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fajnie zatrzymywać takie kadry w pamięci. Jest po latach do czego wracać niczym do albumu ze starymi zdjęciami. Warto je utrwalać nie tylko w pamięci, ale i formie pisanej bo pamięć po latach bywa zawodna, a niejednokrotnie zwodnicza. Przekonałem się już o tym nie raz, dlatego też utrwalam wszystkie ważne historie na tymże blogu.

      Co do Barclay James Harvest to z kolei był to mój pierwszy analog zakupiony w wiadomym sklepie na Taczaka. "Gone To Earth" bo o nim mowa był dla mnie wprowadzeniem w świat ich muzyki. Dotychczas kojarzyłem wyłącznie nazwę grupy, która przewijała się przy okazji opowieści o audycjach Tomka Beksińskiego. Co ciekawe, na początku słuchałem tego analoga z uchem przystawionym do gramofonu bo nie miałem wtedy jeszcze ani kolumn, ani wzmacniacza. Niemniej byłem tak ciekawy tej muzyki, że nastawiałem sobie po fragmencie tejże płyty. Kompletne kretyństwo, ale po latach wspominam to z uśmiechem na ustach.

      Usuń
  2. Fantastyczna historia z tym słuchaniem "Gone To Earth" bez głośników i wzmacniacza. Ale czego się nie robi dla "Poor Man's Moody Blues".

    OdpowiedzUsuń
  3. Witam,
    przeczytałem z zaciekawieniem tekst poświęcony pierwszej płycie kompaktowej w kolekcji. Z rozrzewnieniem zobaczyłem okładki obu znajomych płyt stojących również u mnie na półce pod literą C. Zwłaszcza „Legend” budzi bardzo ciepłe wspomnienia, nie tylko ze względu na serial. Każda nuta znalazła właściwe miejsce, płyta ma niesamowity klimat, aż żal że trwa tak krótko. Ale może dlatego nigdy nie jest nużąca. The Cure uwielbiam, choć może niekoniecznie za ten album. Aczkolwiek moje pierwsze nagrane z radia na taśmę utwory to „Killing an Arab” z tamtego okresu oraz „Just Like Heaven” z pamiętnego „Kiss me, kiss me, kiss me.”
    Rzeczywiście dość długo także dla mnie podstawowym nośnikiem muzyki była kaseta magnetofonowa. Poza tym koszt odtwarzacza CD oraz samych płyt w latach 90’ był relatywnie dość wysoki… Ale wraz z upływem czasu technologia zaczęła dominować i wyparła MC. Przeszukując zakamarki pamięci odszukałem swoją pierwszą trójkę swoich kompaktów: 1. „Led Zeppelin III” (1970) 2. Mike Oldfield „Ommadawn” (1975) 3. Edward Stachura „Nowy dzień” (1995). Czyli generalnie w tamtym czasie lata 70’ rządziły, choć prawdę mówiąc wiele dobrego odnalazłem w latach 80-tych.
    Przy okazji gratuluję pasji, emocji i wiedzy, którą widać w wielu wpisach poświęconych hipnotyzującej muzyce z kręgu Tomasza B. i nie tylko. Tak się złożyło, że za sprawą „Music is Healer” w tym roku postanowiłem zabrać czasem głos na forum obserwowanych od dłuższego czasu blogów muzycznych. Z przyjemnością będę śledzić dalszy rozwój strony. A z okazji Nowego Roku życzę wszystkiego dobrego – nie tylko muzycznego…
    Pozdrawiam serdecznie
    Leszek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, płyta "Legend" ma w moim sercu szczególne miejsce. Nie tylko przez fakt, że była tą pierwszą, ale przede wszystkim dlatego, że jest to album doskonały, bez choćby jednej zbędnej nuty. Z tej też przyczyny uznaję go za jeden z najważniejszych albumów mojego życia.

      Serdecznie dziękuję za niezwykle miły wpis, znaczy to, że jest jeszcze dla kogo dalej pchać ten wózek. Żałuję, że nie mam już tyle czasu na prowadzenie tego bloga co kiedyś, ale staję na przysłowiowych rzęsach, aby nie zaniedbać za bardzo tego poletka. Stąd też każda opinia nie tylko wzbogaca ten blog, ale jest dla mnie takim paliwem twórczym pozwalającym pchać ten wózek do przodu. Serdecznie dziękuję za wszystkie miłe słowa jak i podzielenie się swoimi opowieściami. Pozdrawiam i również życzę wszystkiego co najlepsze na ten Nowy Rok.

      Usuń