16 listopada 2017

CALLA

Na przełomie 2009 i 2010 roku ukazał się ostatni numer drukowanego fanzinu Radiomagnetoff/on, który miałem przyjemność redagować. Niestety czasy dla tego typu wydawnictw dawno już minęły więc po przemyśleniu sprawy, zdecydowałem się zawiesić jego wydawanie. Zbyt wiele pary szło w gwizdek, a lokomotywa ledwie poruszała się po torach. Po co więc pisać, biegać do ksero, składać strony skoro mało kto to przeczyta, a pracy przy tym co niemiara. Na szczęście mamy internet i to właśnie tu postanowiłem przenieść swoją pisaninę o czym zaświadcza niniejszy blog. Któregoś dnia podczas porządkowania szpargałów w moje ręce trafiły stare numery Radiomagnetoff/on-u. Przejrzawszy je stwierdziłem, że żal niektórych tekstów, które z racji kiepskiej dystrybucji zina właściwie trafiały w próżnie. Postanowiłem więc uchronić niektóre artykuły i publikować je cyklicznie na łamach "Czarnych słońc". Zresztą nie jest to pierwszy raz gdy sięgam do zawartości tegoż zina. Przed trzema laty opublikowałem tu artykuł o zespole The Blue Hour, tym razem przyszedł czas na grupę Calla, która niestety nie miała tyle szczęścia co zespoły pokroju Interpol, Editors czy White Lies. Nie zrobili światowej kariery, ale to nie znaczy, że nie warto o nich pamiętać. W swym dorobku mają conajmniej dwie płyty, które warto ocalić od zapomnienia. Jeśli jesteście ciekawi jakie to albumy, zapraszam do przeczytania poniższego artykułu.

*** 

Przedzierając się przez internet w poszukiwaniu jakiejś najdrobniejszej informacji o grupie Calla, łatwiej trafić na strony o ogrodnictwie, ubraniach czy nawet na reklamę zakładu pogrzebowego, niż na ten amerykański zespół. 

Calla. Grupa, której bliżej do depresyjnego brzmienia Nicka Cave’a niż do brzmień rodem z Teksasu. Być może właśnie z tej przyczyny postanowili wyjechać ze swego stanu i osiąść w bardziej odpowiednim miejscu do tworzenia swojej z lekka depresyjnej muzyki. Postawili na Nowy Jork, w którym łatwiej zaistnieć w świadomości słuchaczy, a i perspektywy rozwoju są lepsze.

„Calla”

Początki zespołu to końcówka roku 1997. Na pierwszą długogrającą płytę trzeba było poczekać jeszcze dwa lata, ale jej zawartość była na tyle frapująca i odmienna od tego co można było usłyszeć w stacjach radiowych, że zaciekawiła co bardziej wymagających. Beztytułowy debiut porażał głębokim brzmieniem, z lekka eksperymentalnym podejściem do samych utworów oraz powplatanymi odgłosami, sprzężeniami i szeptami. Wszystko to zanurzone jest w sennej, nierzeczywistej i ulotnej atmosferze. Tempa utworów to jak niespieszne i leniwe podróże bez wyraźnego celu. Melodie czasem zdawkowe, jednak zawsze wyczuwalne i prowadzące słuchacza po nitce do kłębka. Nie jest to podróż dla każdego, nie wszyscy odnajdą się w tym świecie, bo świat to dziwny i tajemniczy. Tak eksperymentalnego albumu Calla nie nagrała już nigdy później. Każdy ich kolejny krok to coraz bardziej melodyjne, a z czasem także i tradycyjne podróże w kierunku konwencjonalnej piosenki. Nie jest to bynajmniej zarzut, bowiem zespół cały czas się zmienia, a każde wcielenie jest równie interesujące.

„Scavengers”

Po tak odjechanym i eksperymentalnym odlocie, Calla obrała nieco inny kurs. Na wydanym w 2001 roku albumie „Scavengers” słychać zafascynowanie melodią, które zaowocowało nagraniem ich najlepszego krążka. Znów wykreowali specyficzny nastrój, czarując słuchaczy brzmieniem pełnym ciepła i zadumy. Tylko gdzieniegdzie jak choćby w „Traffic Sound” zespół wprowadza elementy znane z debiutu, a wszystko po to, by zasiać niepewność i zburzyć spokój w sercu słuchającego. Jakby chcieli powiedzieć: „idąc po naszych śladach niczego nie możesz być pewien”. Jeśli debiut był penetracją świata pełnego tajemnic i elementów wymykających się jakiejkolwiek klasyfikacji, to „Scavengers” przypomina przechadzkę po lesie, w którym zaczyna zmierzchać. Niby wszystko co nas otacza jest znane, a jednak z każdym krokiem czujemy się mniej pewnie. Gdy już panicznie rozglądamy się dookoła szukając drogi ucieczki, wtedy pomocną dłoń wyciąga ku nam zespół uspokajając nas czymś tak delikatnym  jak choćby „Love Of Ivah”. I taka właśnie jest ta płyta. Z jednej strony otula delikatnym i ciepłym kocem, by w chwile później wystawić nasze nerwy i wyobraźnię na ciężką próbę. Rzecz warta grzechu.

„Televise”

Rok 2002. Kolejny krok i kolejne zaskoczenie. Wraz z płytą „Televise” nadszedł czas na nieco bardziej standardowe piosenki. Wszystko rzecz jasna oparte o wcześniejsze doświadczenia i bez wyrzekania się własnego stylu. Calla w dalszym ciągu oplata nas pajęczymi nićmi, nie pozwalając ignorować swojej muzyki. Duszny, klaustrofobiczny klimat utworów znów przytłacza, a rozbudzone stany lękowe powracają niczym przypływ by wyrwać nas z bezpiecznego azylu. Słuchając tych nagrań z pewnością można poczuć wewnętrzne napięcie, niepokój i narastający strach, ale takie ryzyko warto ponieść. Zanurzając się w tym psychodelicznym i sennym świecie, grzechem byłoby nie dostrzec komercyjnego potencjału niektórych utworów. To pierwszy krok ku mainstreamowi, jednak „Televise” unika zbyt oczywistych rozwiązań. Chowa swe sekrety przed amatorami, lecz wytrawny słuchacz z pewnością doceni walory tego krążka. Z jednej strony wabi on tak zgrabnymi i przebojowymi kompozycjami jak Strangler czy też fenomenalnym utworem tytułowym, z drugiej strony cały czas słychać echa ich wcześniejszych płyt. Słowo kompromis będzie chyba najlepszym określeniem w stosunku do „Televise”. Czy oznacza to, że Calla się sprzedała? Czy może zamarzyła im się kariera na miarę Coldplay? Wątpię. Sądzę, że takie działanie podyktowane było chęcią dotarcia do nieco szerszej grupy odbiorców, a przecież taki zespół nie zasługuje na zapomnienie. Zwłaszcza po wydaniu tak udanej płyty.

„Collisions”

Czwarta płyta w dorobku grupy ukazała się po trzech latach i była logicznym rozwinięciem idei powziętej na płycie „Televise”. Na „Collisions” wskaźnik piosenkowości został podniesiony kosztem ograniczenia dźwiękowych eksperymentów. Nie wspominam o tym w kategoriach zarzutu, gdyż w dalszym ciągu słychać, że Calla to Calla, a że zachciało im się nagrywać nieco bardziej zwarte i uporządkowane piosenki to przecież żaden grzech. Grunt, że robią to naprawdę dobrze, o czym przekonuje choćby It Dawned On Me. Zaczyna się niczym jakiś western, by po chwili wedrzeć się w jaźń ze swą wspaniałą melodyką. Jest to pierwsza płyta w stosunku, do której użycie słowa niepokój jest zupełnie nie na miejscu. Owszem, w dalszym ciągu możemy mówić o pewnej tajemnicy zawartej w muzyce grupy, jednak na „Collisions” strach został schowany do kieszeni obszernego płaszcza. I nawet specjalnie się nie wyrywa, nie walczy o dominację, bo jego czas dobiegł już końca. Zapomnijmy o tym co było i delektujmy się nowym obliczem zespołu. Ten swoisty lifting na szczęście nie zaszkodził zespołowi, a otworzył przed nimi kilka nowych dróg. Stworzył szerszą perspektywę. To tak jakby z parteru wejść na dach niskiego bloku. Widzimy, że wokół stoją jeszcze wieżowce, ale w prześwitach widać już kawałek świata.

„Strenght In Numbers”

Kiedy wydawało się, że Calla zmierza wprost na dach świata, tam gdzie grają najlepsi, tam gdzie wszystkie miejsca są wyprzedane na pół roku przed koncertem, oni zatrzymali się w połowie drogi. Jakby zaskoczył ich kierunek w którym zmierzają. Jakby chcieli wszystko jeszcze raz przemyśleć. Jeśli porównamy „Strenght In Numbers” i dwa lata wcześniejszy „Collisions”, dojdziemy do wniosku, że nie ruszyli się nawet na krok. Nowe piosenki równie dobrze mogliby trafić na tamten album, a i tak brzmiałby spójnie. Czyżby punkt do którego dotarli okazał się na tyle atrakcyjny, że postanowili zatrzymać się tutaj na dłużej? W przypadku Calli, jest to zjawisko tyleż nowe, co szokujące. Oni przecież nigdy nie nagrali takiej samej płyty. Wciąż poszukiwali, zmieniali się, flirtowali z konwencjonalną piosenką, ale wciąż było to coś nowego. „Strenght In Numbers” pod tym względem rozczarowuje, choć nie da się powiedzieć o nim, że to słaby krążek. Ma nastrój i brzmienie charakterystyczne dla grupy, a i piosenki niczego sobie. Ot choćby takie Defenses Down, które od razu zapada w pamięć. Do kogo zatem adresowany jest „Strenght In Numbers”? Spodoba się na pewno tym, którzy zakochali się w „Collisions”. A reszta? Musi poczekać na kolejny album. Oby tym razem nie zabrakło chłopakom odwagi w penetrowaniu nowych przestrzeni muzycznych.


Tekst: Jakub Karczyński
Fotografie grupy: Materiały promocyjne zespołu


DYSKOGRAFIA
 
·       Strenght In Numbers (2007)
·       Collisions (2005)
·       Televise (2003)
·       Customs – remiksy (2001)
·       Scavengers (2001)
·       Calla (1999)

Strona oficjalna

www.callamusic.com

MySpace 

www.myspace.com/callamusic

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz