Stevenage (Anglia). To tutaj rozpoczęła się
historia grupy Fields Of The Nephilim, która wyruszyła w podróż do upragnionego
raju – Elizium. Pięciu śmiałków, w skórzanych kurtkach i płaszczach, wyposażonych
w strzelby rzucili wyzwanie światu. Był rok 1984. To wtedy podczas próby głosu
w radiu Ronald Regan powiedział: Rodacy,
miło mi oznajmić, iż podpisałem ustawę na zawsze delegalizującą Związek Radziecki. Za pięć minut rozpoczynamy
bombardowanie. Niemniej
prawdziwa apokalipsa miła dopiero nadejść, wraz z ponurymi dźwiękami Fields Of
The Nephilim.
Swoją wyprawę rozpoczęli od wydania EP-ki „Burning Fields” (1985), ale dopiero debiutanckim albumem „Dawnrazor” (1987) nakreślili pełnowymiarową wizję swej muzyki. Inspiracje czerpali ze spaghetti westernów, mitologii, okultyzmu oraz gnozy tworząc tym samym nową jakość w muzyce. Ich debiut zwrócił uwagę prasy muzycznej, tak jak i ich koncerty pełne tajemniczej atmosfery, kłębów dymu oraz magii. I choć do pełnego rozwinięcia swego stylu potrzebowali jeszcze kilku lat, to już debiutem narobili sporego zamieszania, stając się wzorem dla rzeszy innych kapel chcących podążać ich śladami. Fields Of The Nephilim postanowili jednak pójść krok dalej, poszerzyć granice mrocznego grania. Płytą „The Nephilim” (1988) odeszli już od westernowej konwencji i podążyli w rejony przepełnione mrokiem i melancholią. Posiłkując się fragmentami z filmu „Imię Róży”, stworzyli album nad wyraz spójny i przemyślany w najdrobniejszym elemencie. Nic dziwnego, że wielu sympatyków uważa ten krążek za szczytowe osiągnięcie zespołu. I kiedy wydawało się, że już nic więcej w tym temacie nie da się powiedzieć, Fields Of The Nephilim pokazało nam drogę do „Elizium” (1990). Tak klimatycznego albumu, o posmaku konwencji rocka progresywnego, chyba nikt się po nich nie spodziewał. Tym albumem osiągnęli swe opus magnum. Nie da się ukryć, że tak jak oni, nie grał w tym czasie nikt. Nie dało się pomylić ich, z żadnym innym zespołem. Żal więc, że był to ich łabędzi śpiew. Zespół po nagraniu „Elizium” właściwie przestał istnieć. Tym samym dotarliśmy do istoty tego wpisu. Przemierzywszy główny szlak działalności zespołu, udamy się teraz na pobocza, czyli przyjrzymy się jak rozwijała się kariera muzyków do niedawna skupionych pod szyldem Fields Of The Nephilim.
Swoją wyprawę rozpoczęli od wydania EP-ki „Burning Fields” (1985), ale dopiero debiutanckim albumem „Dawnrazor” (1987) nakreślili pełnowymiarową wizję swej muzyki. Inspiracje czerpali ze spaghetti westernów, mitologii, okultyzmu oraz gnozy tworząc tym samym nową jakość w muzyce. Ich debiut zwrócił uwagę prasy muzycznej, tak jak i ich koncerty pełne tajemniczej atmosfery, kłębów dymu oraz magii. I choć do pełnego rozwinięcia swego stylu potrzebowali jeszcze kilku lat, to już debiutem narobili sporego zamieszania, stając się wzorem dla rzeszy innych kapel chcących podążać ich śladami. Fields Of The Nephilim postanowili jednak pójść krok dalej, poszerzyć granice mrocznego grania. Płytą „The Nephilim” (1988) odeszli już od westernowej konwencji i podążyli w rejony przepełnione mrokiem i melancholią. Posiłkując się fragmentami z filmu „Imię Róży”, stworzyli album nad wyraz spójny i przemyślany w najdrobniejszym elemencie. Nic dziwnego, że wielu sympatyków uważa ten krążek za szczytowe osiągnięcie zespołu. I kiedy wydawało się, że już nic więcej w tym temacie nie da się powiedzieć, Fields Of The Nephilim pokazało nam drogę do „Elizium” (1990). Tak klimatycznego albumu, o posmaku konwencji rocka progresywnego, chyba nikt się po nich nie spodziewał. Tym albumem osiągnęli swe opus magnum. Nie da się ukryć, że tak jak oni, nie grał w tym czasie nikt. Nie dało się pomylić ich, z żadnym innym zespołem. Żal więc, że był to ich łabędzi śpiew. Zespół po nagraniu „Elizium” właściwie przestał istnieć. Tym samym dotarliśmy do istoty tego wpisu. Przemierzywszy główny szlak działalności zespołu, udamy się teraz na pobocza, czyli przyjrzymy się jak rozwijała się kariera muzyków do niedawna skupionych pod szyldem Fields Of The Nephilim.
Po rozpadzie, w wyniku którego zespół podzielił się na dwa obozy – (1) osamotniony wokalista Carl McCoy oraz (2) pozostali muzycy FOTN [Peter Yates, Paul Wright, Tony Pettitt oraz Nod Wright] – najszybciej zreorganizowali się właśnie ci drudzy. Miejsce McCoya zajął Andy Delany i w takim składzie zadebiutował zespół Rubicon. Wydając „What Starts, Ends” (1992) udowodnili, że drzemie w nich jeszcze potencjał, który potrafią odpowiednio przełożyć na język dźwięków. Mimo że muzyka jaka zaproponowali obdarta była z gotyckich naleciałości i bliżej jej było do tradycyjnego rocka, to nadal wyczuwało się w niej ten specyficzny nastrój, niepokój i mrok. Po tak znakomitym albumie, oczekiwania względem następcy były zapewne wyśrubowane. Pojawił się on po trzech latach oczekiwania i przyniósł muzykę na tyle przeciętną, że aż nie ma czego komplementować. Jakby zabrakło pomysłu, a przede wszystkim dobrych melodii. Nie za bardzo wiadomo co stało się przez te trzy lata, ale albumem "Room 101" (1995) przypieczętowali swój los. Rubicon poszedł w rozsypkę.
Po sześciu latach, zreorganizował się także Carl McCoy, który pod szyldem The Nephilim [Carl McCoy, Paul Miles, Cian Houchin, Simon Rippin] wydał zaskakująco ciężki album "Zoon" (1996). Bliżej było mu do mrocznej muzyki metalowej, niż do gotyckiego rocka, co nie wszystkich ucieszyło. Także dziś można zauważyć skrajne recenzje tego albumu. Jedni wynoszą go pod niebiosa, inni nie pozostawiają na nim suchej nitki. Jakkolwiek by go nie oceniać, warto się w niego zaopatrzyć, choćby tylko dla utworu Shine.
Po trzech latach, dwoje z członków The Nephilim [Paul Miles, Simon Rippin] powołało do życia zespół Sensorium, gdzie obowiązki wokalisty pełnił Peter White. Wydali oni jeden album "Jahazralah" (1999), na którym gościnnie pojawił się także Carl McCoy. Muzyka zawarta na albumie to stylistyka gotyckiego rocka, jakiej w przyszłości hołdować będzie NFD.
cdn.
Jakub "Negative" Karczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz