09 sierpnia 2011

PETER MURPHY - NINTH (2011)

 
Peter Murphy to naprawdę niesamowity człowiek. Nie dość, że stał na czele najważniejszej kapeli nurtu gotyckiego – Bauhaus, to również stworzył tak charakterystyczny image sceniczny, że nawet po latach pamięć o nim nie ginie. Całą tę swoją niesamowitość i gotycką aurę, wtłoczył również w swój dorobek solowy, choć zrobił to bardziej subtelnie niż w Bauhausie. Można by powiedzieć, że zaprowadził swoją posępną muzykę na popowe salony. Posunięcie ryzykowne, ale najważniejsze, że udane. Zyskał na tym nie tylko Murphy, ale i sama muzyka, która stała się bardziej przyswajalna, a czasem wręcz przebojowa. Nie wszystkie drogi jakimi chadzał Peter, okazywały się tymi właściwymi. Dowiódł tego słabiutki „Unshattered”, ale nie myli się tylko ten, kto nic nie robi.

Pomimo spadku formy, niecierpliwie wyczekiwałem premiery nowego albumu. Apetyt zaostrzyła już okładka, sugerując, że może to być podróż w bardziej klimatyczne i mroczne rejony duszy Murphy’ego. Nawet nie przypuszczałem, że będzie to również najbardziej rockowy album tego artysty. Na poprzednich krążkach nie brakowało gitar, jednak tym razem stanowią siłę napędową niektórych utworów, a czasem wręcz wyznaczają kierunek ich rozwoju. Co warte odnotowania, to także brak bezstylowości w jaką popadał ostatnio Murphy. Każdy z utworów ma swój charakter i kawałek duszy. Jeśli nie zachwyci od początku do końca, to choć oczaruje jakąś frazą. Wszystko to rzecz gustu. Nie ma więc sensu rozgrzebywać tego ciasta. Jak dla mnie to smakuje ono wybornie, zarówno jedzone po kawałku jak i w całości. Zakalca nie uświadczyłem. Najszybciej uwodzą utwory Seesaw Sway, Memory Go oraz Slowdown, które to powinny pilotować ten album. Zapewne nie zabraknie ich na płycie z największymi przebojami tego artysty, jeśli zdecyduje się on takową znów wydać. Dziwię się, że nie wytypowano któregoś z nich na pierwszego singla, gdyż poradziłyby one sobie lepiej niż I Spit Roses. Nie wiem kto tak zadecydował, ale jak widać, niektórym pajęczyna zatkała uszy, jeśli nie potrafią dostrzec tak oczywistych rzeczy.


Wracając do zawartości krążka, to szczególnie pragnę zwrócić uwagę na trzy perły tego albumu. Pierwszą z nich jest The Prince & Old Lady Shade. Czegoż tu nie ma. Zaczyna się romantycznie od skrzypiec, lecz za chwilę to gitara wychodzi na pierwszy plan. Dominuje także w refrenie i jest tak ciężka, że można by pomyśleć, iż to jakiś metalowy gitarzysta wspomagał Murphy’ego podczas nagrań. Wielkie wrażenie robi także to piękne przełamanie utworu, gdzie pojawiają się klawisze. To właśnie w takich momentach ujawnia się ta romantyczna dusza Petera. Polecam delektować się tymi dźwiękami wielokrotnie, o różnej porze dnia i nocy.

Ciężkości nie brak także drugiej perełce, ukrywającej się pod tytułem Uneven & Brittle. Początek iście metalowy, ale poza wspaniałą pracą gitary, motoryką i ciężarem, zwróćcie zwłaszcza uwagę na ten desperacki okrzyk Petera. Ciarki same pojawiają się na ciele. Kto by pomyślał, że człowiek w wieku 54 lat, może dysponować tak mocnym i świetnie zachowanym głosem.

Na sam koniec płyty, artysta postanowił zafundować nam najprawdziwszą wisienkę, na tym jakże smakowitym torcie. Creme De La Creme to piękna, podniosła ballada, mająca w sobie element ujmującej nostalgii. Znać tu rękę prawdziwego mistrza. Kto jak kto, ale pan Murphy udowodnił już, że potrafi stawiać kropkę nad i. Oto wzorcowy przepis na zwieńczenie albumu. Wraz z ostatnim dźwiękiem rodzi się myśl, że nie pozostało już nic więcej do dodania.

Jaki zatem jest ten album? Na pewno można postawić go z dumą obok takich dzieł jak „Deep” czy „Love Hysteria”. To ta sama solidność przy pisaniu utworów, dbałość o szczegóły oraz świadomość samego siebie. Chylę czoła przed Peterem, gdyż po chudych latach był w stanie odrodzić się niczym feniks z popiołów. I choć dziś na pewno nie odniesie komercyjnego sukcesu na miarę współczesnych gwiazd pop, to zapewne zaskarbi sobie serca osób, ceniących szczerą i piękną sztukę. Mroczny romantyzm znów wrócił do łask, więc napawajcie się nim, póki są jeszcze artyści, którzy chcą go nam dostarczać.

Jakub „Negative” Karczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz