30 listopada 2025

JAŚ ZGNIŁEK ORAZ WIEDŹMA Z BLAIR


W piątek 28 dnia listopada gruchnęła informacja, że Public Image Ltd. przyjedzie na cztery koncerty do Polski. Szczęśliwe miasta to Gdańsk (12.05.2026), Poznań (13.05.2026), Warszawa (15.05.2026) i  Kraków (16.05.2026). Choć widziałem ich niedawno we Wrocławiu, to i tak cieszę się na te koncerty, licząc po cichu, że wrócą do nas z nieco zmienionym repertuarem. Gdyby w Poznaniu zagrali The Order Of Death, byłbym najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem. To właśnie od tego nagrania zaczęła się moja przygoda z tą grupą. Pewnie już kiedyś wspominałem w jakich okolicznościach natknąłem się na to nagranie, ale nie zawadzi przypomnieć. Było to jakoś na drugim lub trzecim roku studiów, gdy w me ręce wpadł "soundrack" do filmu The Blair Witch Project. Celowo słowo soundtrack ująłem w cudzysłów, bowiem jeśli widzieliście ten film, to doskonale wiecie, że nie było tam żadnej muzyki. Obraz stylizowany na dokument, pokazywał grupkę przyjaciół, realizujących dokument o wiedźmie. Aby nadać mu cechy wiarygodności, reżyser zdecydował się nie tylko na innowacyjną kampanię reklamową, sugerującą, że wydarzyło się to na prawdę, ale i nie dogrywania żadnej muzyki, która to obnażyłaby jego kłamstwo. Skąd więc wziął się soundtrack? Jeśli pamiętacie, to studenci na miejsce dotarli samochodem, który to po ich zaginięciu odnaleziono, a w nim była ponoć kaseta z ulubionymi utworami Josha. To proste, ale jakże genialne posunięcie, pozwoliło stworzyć i wydać tę ścieżkę dźwiękową, bez konieczności narażania się na podejrzliwość ze strony widzów. Jeśli macie tę płytę na swojej półce to wiecie jacy artyści dołożyli tu swoje trzy grosze. Jeśli nie, to trzymajcie się krzeseł, bowiem na płycie usłyszycie zarówno tak znane grupy jak Bauhaus, Type O Negative, Laibach, Public Image Ltd., ale i te nieco mniej utytułowane jak The Creatures, Tones On Tail, Skinny Puppy czy Afghan Whigs. Całości słucha się nad wyraz dobrze. Przyglądając się okładce książeczki z pewnością nie umknie waszej uwadze napis Dedykowane pamięci Heather, Mike'a, a szczególnie Josha, którego doskonały gust muzyczny zainspirował ten album. R.I.P. Poniżej wklejono zdjęcie Josha, więc wszystko wyglądało bardzo wiarygodnie. Oczywiście z czasem sprawa się wydała, ale ciekawi mnie co czuli ludzie, którzy wybierali się na ten seans w przekonaniu, że idą oglądać prawdziwy dokument. Jak sądzę, ich odbiór tego obrazu był sugestywniejszy, bo co innego obejrzeć sobie wymyślony przez scenarzystę film, a co innego reportaż, który wydarzył się naprawdę. Co prawda film robi wrażenie tylko za pierwszym razem, kiedy jeszcze nie wiemy co się wydarzy, za to muzykę możemy odkrywać wielokrotnie. 


Jakub Karczyński

  

23 listopada 2025

ZANIKAJĄCA FALA DŹWIĘKU


Na horyzoncie kolejne urodziny Tomka Beksińskiego, które obchodzić będziemy bez głównego zainteresowanego. Aż trudno uwierzyć, że od jego śmierci minęło już dwadzieścia pięć lat. Ta cisza w eterze jest chyba najbardziej dojmująca, o czym zaświadczą z pewnością jego słuchacze. Zapewne wielu z nich zastanawiało się lub wciąż zastanawia, co by było gdyby dzień 24 grudnia 1999 roku zakończyłby się nieco inaczej. Gdyby kolejnego dnia Tomek otworzył oczy, zaliczył swoje poranne rutyny i przeżył ten jak i kolejne dni, miesiące i lata. Czy wciąż pracowałby w radiu? Czego by dziś słuchał? No i przede wszystkim czy wciąż byłbym zagorzałym przeciwnikiem komputerów? 

Słuchając dziś ostatniej płyty The Legendary Pink Dots, myślę o tym czy by mu się ona podobała. Pamiętam przecież, że ich muzyka była mu niezwykle bliska, ale czy nadal by tak było? Ciekaw jestem czy pisywałby felietony i recenzje do Teraz Rocka. Co by napisał o nowej płycie Różowych Kropek, Lacrimosie czy też o Closterkellerze? Jak przyjąłby tak długo wyczekiwaną płytę The Cure, no i kogo by dziś promował w swych audycjach? Czy jego programy wciąż byłby tak popularne, czy może ustąpiłyby miejsca innym? Tak wiele pytań ciśnie się człowiekowi do głowy, na które nigdy już nie poznamy odpowiedzi. Kropka jaka została postawiona w dniu 24 grudnia 1999 roku, z pewnością nie była różowa. Była czarna. Tak czarna jak czarna może być rozpacz i śmierć. A jednak pomimo urwanego kadru, ta podróż wciąż trwa. Trwa w umysłach słuchaczy, którzy nie zapomnieli nie tylko o niezwykłych audycjach Tomka, ale i o nim samym. Gdybyśmy znali radiową falę na jakiej nadaje teraz Tomek, z pewnością niejeden z nas nastawiłby uszu by posłuchać audycji o miłości, cierpieniu, mroku, ale i o tych momentach szczęścia, które każdy z nas przeżywa w większym bądź mniejszym zakresie. Niestety, wiedza ta ukryta jest za grubym murem. Tak wielkim jak ten, o którym śpiewał Roger Waters na płycie "The Wall" (1979). Za mgłą nie gorszą, niż ta z filmu Carpentera, której nigdy już nie przenikniemy, choćbyśmy nie wiadomo jak bardzo się starali.


Jakub Karczyński


PS Jeśli chciałbyś udzielić mi wsparcia kawowego, możesz zrobić to pod poniższym adresem: https://buycoffee.to/czarne-slonca. Za każde wsparcie serdecznie dziękuję.

20 listopada 2025

TRUE SOUND OF LIBERTY


True Sound Of Liberty to amerykańska formacja, która nie wiedzieć czemu posługiwała się skróconą wersją swej nazwy, wywodząc ją od pierwszych liter poszczególnych wyrazów. Skoro The Sisters Of Mercy, Lord Of The New Church, a także Red Lorry Yellow Lorry z powodzeniem funkcjonowali pod nie najkrótszymi szyldami, to czemu na taki krok nie zdecydowało się True Sound Of Liberty? Przyznacie, że brzmi to o wiele lepiej, niż ten nieszczęsny skrótowiec. Zostawmy jednak kwestie nazewnictwa, a przyjrzyjmy się samej grupie, która to chyba nie jest u nas szczególnie popularna. Sam, o jej istnieniu dowiedziałem się przez kompletny przypadek, natykając się na jej nazwę w internecie. Było to jeszcze w czasach, gdy chcąc skorzystać z jego dobrodziejstwa uruchamiało się modem, blokując tym samym linię telefoniczną. Z tej też przyczyny trzeba było sobie wcześniej zaplanować co się chce wyszukać i w miarę szybko rozłączyć sieć aby rodzice nie dostali zawału na widok rachunku. Co ciekawsze treści przekopiowywało się do plików tekstowych i drukowało się ich zawartość. Do dziś dnia posiadam segregator z tego typu materiałami. Wśród nich jest też całkiem pokaźna rozpiska, prezentująca zespoły z gatunków goth punk, death rock, gothic rock, new wave oraz cold wave. Jej twórca pisze od serca o tym co sądzi o poszczególnych grupach, polecam albumy warte uwagi jak i przestrzega przed tymi mniej udanymi. W przypadku grupy T.S.O.L. mamy taki komentarz: kapela znana z filmu "Decline Of A Western Civilization". Piękny deathrock/horror punk, zwłaszcza LP "Dance With Me" i EP "Weathered Statues". Płyta "Beneath The Shadows" jeszcze daje radę (numer z tej płyty był w "Upadku..." ) Jak ognia wystrzegać się należy późniejszych krążków, chyba, że ktoś lubi amerykański hard rock dla motocyklistów. Samego filmu nie widziałem, ale mam nadzieję nadrobić tę zaległość w najbliższym czasie, a co do muzyki to dopiero niedawno podjąłem próbę pozyskania ich płyt. Niestety nie znalazłem na płycie CD ani "Dance With Me" (1981), ani też "Beneath The Shadows" (1982), więc skierowałem swą uwagę na późniejsze albumy, ponoć niegodne uwagi. Podchodzę z rezerwą do tego typu sugestii, bo przecież każdy z nas ma nieco inny gust, więc to co nie spodoba się jednemu, dla kogoś innego może stanowić objawienie. Zachęcony fantastyczną okładką, zakupiłem album "Strange Love" (1990), który to wziąłem w ciemno. Od czasu do czasu pozwalam sobie na takie ryzyko, bo przecież w życiu liczą się emocje. Cóż zatem otrzymaliśmy na tym albumie? Czy faktycznie jest to hard rock dla motocyklistów? Z grubsza rzecz ujmując to faktycznie muzyce tej bliżej do hard niż do punk rocka. Wolta stylistyczna jaką wykonało T.S.O.L. przypomina mi tą, którą pod koniec lat osiemdziesiątych zaliczyło The Cult. Im też zamarzyła się muzyka dla gangu motocyklistów, a efekty były zaskakująco dobre. Osobiście za szczytowe osiągnięcie grupy uważam album "Love" (1985), ale przecież płyty "Electric" (1987) czy "Sonic Temple" (1989) też nie są w ciemię bite. Ba, znam nawet takich, którzy uważają "Sonic Temple" za ich opus magnum i nie śmiem z tym dyskutować. Zarówno "Love" jak i "Sonic Temple" są mistrzami w swej kategorii i nijak nie da się ich porównywać. To zupełnie dwa różne albumy. Podobnie jest w przypadku grupy T.S.O.L. , która to nie trzymała się zbytnio ram stylistycznych wyznaczonych przez pierwsze płyty. Czy to źle? Zależy jak na to spojrzymy? Jeśli oczami ortodoksa, to raczej nie mamy czego szukać na ich późniejszych albumach. Jeśli jednak mamy otwartą głowę, to jest szansa, że wyłowimy tam jeśli nie całe płyty, to może choć kilka naprawdę zgrabnych kompozycji. Odrzućmy więc uprzedzenia i posłuchajmy płyty "Strange Love" bez zbędnego bagażu oczekiwań. Punkowego brudu raczej się tu nie spodziewajcie, ale soczystego rock & rolla spod znaku Guns & Roses, Mötley Crüe czy wspomnianych już The Cult, to już jak najbardziej. Album ten czerpie wielkimi garściami tak z hard rocka jak i glamu, ale nie opiera się także wpływom bluesa. Ten miszmasz stylistyczny właściwie nie powinien nikogo dziwić, bowiem zespół nigdy nie wypracował swego charakterystycznego brzmienia. Nosiło ich raz w lewo, raz w prawo, a czasem lecieli zupełnie po skosie. Konia z rzędem temu, kto znajdzie dla nich jeden wspólny mianownik gatunkowy. Nie dziwię się, że osoby, które polubiły ich za płytę "Dance With Me" miały problem by przełknąć albumy w rodzaju "Strange Love". Wiedząc to, podjąłem jednak ryzyko i muszę powiedzieć, że absolutnie nie żałuję tej decyzji. Choć serce bije mi w rytm post punku, to przecież nie obce są mi i inne gatunki muzyczne. Któż z nas nie słuchał Deep Purple, Guns & Roses, Aerosmith czy Bon Jovi? Mając takie zaplecze z pewnością spojrzycie łaskawym okiem na album "Strange Love", który absolutnie wstydu grupie nie przynosi. W moim odczuciu mamy tu kilka naprawdę udanych muzycznych strzałów jak choćby, Hell On Earth, Strange Love, In The Wind, a przede wszystkim Let Me Go, które szczególnie przypadło mi do gustu. Poświęciłem temu albumowi kilka ostatnich wieczorów i nie uważam by był to czas stracony. Cieszę się, że znalazłem w sobie tyle samozaparcia by posłuchać czegoś spoza mojej muzycznej bańki, dzięki czemu wyrobiłem sobie własne zdanie na jego temat. Staram się nie powielać cudzych opinii. Wolę samemu skonfrontować się z muzyką, by przekonać się na własnej skórze o jej walorach lub też ich braku. Czy będę wracał do tych utworów za dwa, pięć czy dziesięć lat? Czas pokaże. Póki co, nie wyganiam jeszcze tej płyty z odtwarzacza, co by jej zawartość nie uleciała zbyt szybko z mej pamięci. 


Jakub Karczyński

13 listopada 2025

SOUNDEDIT 2025


Niedawny wyjazd na Soundedit był nie tylko niezwykłym wydarzeniem kulturalnym, ale też i ze wszech miar udanym pod względem towarzyskim. Do Łodzi jechaliśmy we czwórkę, a droga obfitowała w rozmowy o muzyce. Na miejsce dotarliśmy koło godziny 18:00, więc mieliśmy jeszcze trochę czasu by coś zjeść. Gdy już podkarmiliśmy ciała, przyszedł czas by nakarmić też ducha. Po krótkim spacerze dotarliśmy na miejsce. Kolejka chętnych do wejścia była dość spora, ale co się dziwić, przecież tego wieczora na scenie miał pojawić się nie tylko The Chameleons, dla których był to pierwszy występ w Polsce, ale i legendarni Fields Of The Nephilim. Już tyle te dwie grupy wystarczyłby, aby miłośnikom tego typu brzmień dreszcz przebiegł po plecach. Na dokładkę otrzymać mieliśmy nie mniej kultowy 1984, więc nie ma się co dziwić, że bilety na ten dzień wyprzedały się na pniu. Obiekt niemal pękał w szwach, co tylko dobrze świadczy o polskich fanach. Jadąc tam ułożyłem sobie w głowie sceniczny scenariusz, który przewidywał, że koncert rozpoczną 1984, po nich na scenę wejdą The Chameleons, a na deser otrzymamy Fields Of The Nephilim. Okazało się, że organizatorzy mieli nieco inną koncepcję. Zacznijmy od tego, że w "Wytwórni" są zlokalizowane dwie sale koncertowe, które mieszczą się jedna obok drugiej. Wchodząc do tej pierwszej nie mieliśmy jednak tej świadomości i widząc, że publika się dopiero zbiera ustawiłem się wraz ze znajomym w kolejce po piwo. Sam nie miałem zamiaru go kupować, bo szkoda mi było tracić fragment występu kosztem pobytu w toalecie. Gdy tak staliśmy, z sali obok zaczęły docierać do nas dźwięki. Zostawiłem na moment mojego towarzysza i poszedłem sprawdzić co też tam się dzieje. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że w sali jest pełno ludzi, a na scenie zaczyna się koncert The Chameleons. Czym prędzej przekazałem wieść koledze i udaliśmy się do sali obok. Niestety dla mojego towarzysza okazało się, że z piwem nie wpuszczają, więc ja udałem się do środka, a kolega musiał pośpiesznie skonsumować to piwo, którego sobie naważył.  


The Chameleons to był główny cel mej wizyty w Łodzi. Fields Of The Nephilim już widziałem, a Kameleonów jeszcze nie. Poza tym mogła to być jedyna okazja by ich zobaczyć w Polsce, więc nie mogłem przegapić takiej szansy. Co do samego koncertu, to nie miałem żadnych oczekiwań. Chciałem ich zobaczyć i już. Cieszę się, że przed przyjazdem do Łodzi udało mi się zapoznać z ich najnowszą płytą, dzięki czemu mogłem sobie pośpiewać wraz z grupą przy Feels Like The End Of The World, który to jest prawdziwą ozdobą albumu "Arctic Moon" (2025). Szczelnie wypełniona sala chyba musiała zrobić wrażenie na zespole, bo chyba nie spodziewali się, że w Polsce mają aż tylu fanów. Mam nadzieję, że zmotywuje to odpowiednio zespół by odwiedzić nas jeszcze w niedalekiej przyszłości. Wróćmy jednak do tego co miało miejsce na scenie łódzkiej "Wytwórni". Zgromadzona publiczność miała szansę po raz pierwszy usłyszeć na polskiej ziemi utwory nie tylko z debiutanckiej płyty Anglików ("Script Of The Bridge" [1983]), ale także posłuchać fragmentów takich albumów jak "What Does Anything Mean? Basically" (1985),  "Strange Times" (1986) czy najnowszego "Arctic Moon" (2025). Nie zabrakło też małego wyciągu z utworów spoza regularnego katalogu, oraz kilku wpleceń we własne utwory kompozycji innych twórców jak choćby Davida Bowie, The Beatles czy The Police. Wyłapywanie tych zapożyczeń było ciekawą sprawą, ale przecież wiadomo było, że to twórczość The Chameleons rozpalała tu najbardziej wyobraźnię zgromadzonej publiczności. Czy trzynaście kompozycji zaprezentowanych tego wieczoru zaspokoiło apetyt fanów? Śmiem twierdzić, że raczej go rozbudziło, ale przecież festiwalowe występy rządzą się swoimi prawami. Siłą rzeczy nie mogło pojawić się wszystko co byśmy chcieli, ale przecież każdy koncert pozostawia większy lub mniejszy niedosyt. Porównując jednak wcześniejsze setlisty widać wyraźnie, że łódzki koncert miał nieco okrojoną setlistę, w stosunku do tego co pojawiało się na trasie. Zwyczajowo zespół prezentuje piętnaście nagrań, ale bywa, że koncerty bywają nieco dłuższe, ale też i krótsze. Osobiście cieszy mnie mnie, że pojawiło się Perfume Garden, In Answer, Looking Inwardly czy Don't Fall, ale z kolei żal, że zabrakło miejsca dla Paradiso, na który to po ciuchu liczyłem czy mego ulubionego nagrania Kameleonów w postaci Caution. Niemniej czy jest to powód do smutku? Absolutnie nie. Przecież do niedawna koncert The Chameleons pozostawał jedynie w sferze nierealnych fantazji, o niemal zerowych szansach na spełnienia. Gdy tylko gruchnęła wieść, że The Chameleons pojawią się w Łodzi, to choćby się waliło i paliło, ja musiałem tam być. Szczęśliwie żadne złe zbiegi okoliczności nie pokrzyżowały mi planów więc cieszę się jak dziecko na wspomnienie tamtego wieczoru zwłaszcza, że po koncercie udało mi się spotkać Marka Burgessa i ustrzelić sobie z nim kilka pamiątkowych fotek.





Ledwie w uchu wybrzmiała ostatnia kompozycja The Chameleons, a już w sali obok zainstalowało się 1984. Ludzi było tam tyle, że dotarcie pod scenę graniczyło z cudem. Zająłem miejsce na końcu sali by mieć dobrą drogę ewakuacyjną na koncert Fields Of The Nephilim. Mam wielki szacunek do grupy 1984, kibicuję im po dziś dzień, ale tego dnia jakoś nie dałem się porwać muzyce. Może to kwestia braku odpowiedniej koncentracji, a może po prostu miałem nieco inne oczekiwania od zespołu. Faktem jest, że po wysłuchaniu kilku utworów udałem się do sali obok, gdzie ludzie z każdą minutą coraz bardziej wypełniali wolną przestrzeń. Poświęciłem więc występ 1984, aby zająć dogodne miejsce, z którego to mógłbym w miarę komfortowo podziwiać występ. Gdybym przypomniał sobie ich wcześniejszy występ z Wrocławia, na którym to byłem przed laty, to zapewne podarowałbym sobie walkę o miejsce. Co za różnica czy stoisz pięć czy dziesięć metrów dalej, skoro scena osnuta jest tak gęstym dymem, że ledwie widać zarysy postaci. Rozumiem, że zespół chciał wytworzyć odpowiedni klimat, ale jak to mówią, co za dużo to niezdrowo. Na szczęście ubytki wizualne, kompensował słuchaczom dźwięk oraz zaprezentowany tego wieczora repertuar. Fields Of The Nephilim nie byli szczególnie płodną grupą, ale na przestrzeni lat nagrali trzy albumy, które to wyznaczyły nowy kurs dla muzyki gotyckiej. "Dawnrazor" (1987) choć dziś najmniej doceniany, pokazał, że mroki gotyku świetnie komponują się z klimatem spaghetti westernu. I to była prawdziwie ożywcza fala, nawet jeśli uznamy, że płycie nieco brakuje do ideału. Niemniej, gdy w Łodzi zabrzmiał Dawnrazor, poczułem olbrzymią satysfakcję. Nic dziwnego, że nagranie wciąż znajduje się w żelaznym kanonie koncertowym grupy, skoro po tylu latach wciąż wyrywa z przysłowiowych butów. Równie dobrze prezentuje się Preacher Man, do którego powstał bardzo interesujący teledysk. Zresztą klipy Fieldsów zawsze stały na wysokim poziomie lecz to nie czas i miejsce by się tym zajmować. Preacher Man w Łodzi wprowadził iście westernową atmosferę lecz nie trwało to długo, bowiem na trzynaście zaprezentowanych kompozycji zaledwie trzy pochodziły z debiutu. Szkoda, że zabrakło miejsca dla Vet For The Insane, którą to szczególnie sobie upodobałem na tej płycie. Zdaję sobie jednak sprawę, że zgromadzona publiczność najmocniej wyczekała nagrań z późniejszych płyt, co rzecz jasna wcale mnie nie dziwi, bo również uwielbiam płyty "The Nephilim" (1988) oraz "Elizium" (1990). Pierwszy z wymienionych albumów w podstawowym secie reprezentowały nagrania The Watchman, Moonchild, Love Under Will, które nieco mniej lubię oraz Chord Of Souls. Miłośnicy płyty "Elizium" musieli nasycić się zaledwie dwoma nagraniami, ale za to jakimi. Na pierwszy ogień poszło przecudowne At The Gates Of Silent Memory, którego to niestety zabrakło przed sześciu laty we Wrocławiu. W bisach zaś otrzymaliśmy Last Exit For The Lost, po którym powiedziałem do znajomego, że po czymś takim nastąpić może tylko cisza. To jak ostatni gwóźdź do trumny. Finał finałów. Koniec i kropka. Zaczęliśmy się więc zbierać do wyjścia. Gdy tak czekaliśmy w okolicach szatni na zbiórkę wszystkich towarzyszy podróży, doszła do mych uszu muzyka. Początkowo uznałem, że to dźwięki puszczone z konsolety by umilić publiczności wychodzenie z sali. Po szybkiej wymianie zdań doszliśmy do wniosku, że chyba jednak kurtyna jeszcze nie opadła. Poszliśmy więc sprawdzić i faktycznie przeczucie nas nie zawiodło. Na scenie Fields Of The Nephilim inicjuje tytułowe nagranie z płyty "Mourning Sun" (2005), a my cieszymy się, że ten sen się jeszcze nie skończył. Cieszy mnie, że je zagrali, bo to niezwykle ważna dla mnie kompozycja. W ogóle uważam, że ostatni (jak do tej pory) album Fields Of The Nephilim otarł się o geniusz płyty "Elizium". Żałuję, że nie zagrali z niego nic więcej, bo przecież usłyszeć takie New Gold Dawn, Requiem, a zwłaszcza She, to prawdziwa uczta dla duszy. Tego wieczora musieliśmy zadowolić się niewielkim fragmentem tego dzieła, ale za to jakim. Mourning Sun wypełnia w takim samym stopniu rolę idealnego zwieńczenia koncertu, co Last Exit For The Lost. Po dwóch takich ciosach na koniec, chyba mało kto mógł złapać oddech. Opuszczaliśmy "Wytwórnię" w poczuciu zadowolenia. Nic dziwnego, bowiem gdy spojrzałem sobie na tegoroczną koncertową setlistę Fields Of The Nephilim, to polski koncert jako jedyny może poszczycić się trzynastoma zagranymi utworami. W ogóle już samo przybycie do naszego kraju należy rozpatrywać w kategoriach cudu, gdyż zespół pojawia się na scenie zaledwie kilka razy w roku. Tym bardziej warto docenić starania organizatorów, by pozyskać zespół na tegoroczny Soundedit. Potwierdzeniem naszego oddania grupie niechaj będzie fakt, że dzień w którym zagrało Fields Of The Nephilim został wyprzedany do ostatniego biletu.


Tegoroczny Soundedit był wyjątkowy jeśli chodzi o dobór artystów. Żałuję, że nie dotarłem do Łodzi pierwszego dnia, gdzie na scenie można było podziwiać Anję Huwe (ex Xmal Deustchland) oraz Gavina Friday'a (ex Virgin Prunes). Z kolei trzeciego dnia scenę we władanie wzięli nasi rodzimi twórcy jak SBB czy John Porter. Myślę, że nikt kto zdecydował się na przyjazd do Łodzi, nie odjeżdżał z niej z poczuciem zawodu. Emocji było co niemiara. Osobiście już zacieram ręce na myśl o przyszłorocznej edycji, która jestem przekonany znów przyciągnie tłumy.  Na koniec pokłonię się organizatorom, dziękując za to co już za nami i wierzę w to, że impreza ta wpisze się na stałe do mojego kalendarza. Do zobaczenia za rok.      

  

Jakub Karczyński