14 sierpnia 2019

# a to słabe: RUBICON - ROOM 101 (1995)

Każdy kto interesuje się grupą Fields Of The Nephilim, z pewnością natknął się kiedyś na nazwę Rubicon. I nie chodzi mi o rzekę, którą w 49 roku p.n.e. przekroczyć miał Juliusz Cezar, a o zespół, który zawiązał się po rozpadzie Fields Of The Nephilim. W jego skład weszli byli muzycy tejże grupy, z wyjątkiem Carla McCoy'a, który to działał pod szyldem The Nephilim. Jego dawni koledzy postanowili zaangażować nowego wokalistę i podążyć w nieco innym kierunku muzycznym niż ich macierzysta formacja. Wyzbyli się niemal całkowicie gotyckiej aury, kierując uwagę słuchacza na brzmienia o bardziej rockowym charakterze. Wydali zaledwie dwa albumy, o których dziś chyba mało kto pamięta, a przecież album "What Starts, End" (1992) to rzecz godna nie tylko przypomnienia na łamach tego bloga, ale i falach radiowych. Dziś jednak skupimy się na ich drugim albumie, który co trzeba uczciwie zaznaczyć nijak ma się do ich debiutu. Tyczy się to nie tylko muzyki, która zmieniła swój charakter, ale też i nieco obniżyła lot.

Po co więc poświęcać jej czas, skoro wokół tyle pięknej muzyki? Po pierwsze, choćby z przekory. Po drugie, nie zawsze diabeł taki straszny jakim go malują więc zanim bezmyślnie powielimy kolejny raz czyjąś opinie, warto samemu wyrobić sobie zdanie. Poniżej moje. Być może zachęci ono kogoś do podjęcia próby weryfikacji moich odczuć i obserwacji, do czego serdecznie zachęcam. Po trzecie, mam wrażenie, że album ten jest stosunkowo słabo opisany tak w prasie jak i w internecie. Przyjrzyjmy mu się więc uważnie i odnotujmy wszystkie jego plusy i minusy. 

Znając zawartość muzyczną ich debiutu szybko zorientujemy się, że ktoś świadomie czy też nie, przestawił wajchę zwrotnicy kierując nas tym samym na inny tor. W sferze dźwiękowej zrobiło się jakby bardziej szorstko, tak jakby Rubicon zapragnął być drugim Pearl Jam. Nawet wokal łudząco przypomina manierę Eddie'go Veddera. Jeśli spojrzymy na rok wydania tejże płyty to chyba trop jaki podłapaliśmy nie okaże się błędny. Są to rzecz jasna tylko domysły bo nie znalazłem potwierdzenia w żadnym dostępnym mi źródle, że to właśnie na fali popularności tego stylu, Rubicon zamienił skóry na flanelowe koszule. W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych to grunge rozdawał karty w muzyce i nie powinno dziwić, że część grup postanowiła ogrzać się w jego blasku. Tak właśnie tłumaczę sobię tę niespodziewaną woltę stylistyczną, której dokonał Rubicon. Przyznam szczerze, że początkowo byłem bardzo rozczarowany tym albumem. Mało tego, pozbyłem się go ze swej kolekcji nie chcąc zaśmiecać sobie nim półki. Lata mijały, a mnie coraz częściej nachodziła chęć ponownej konfrontacji z tą muzyką. Podjąłem więc próby odkupienia tejże płyty, co wcale nie było prostą sprawą bowiem album ten został wycofany już z katalogu Beggars Banquet. Na szczęście są jeszcze portale aukcyjne, gdzie od czasu do czasu pojawia się ten tytuł, dzięki czemu po kilku latach nieobecności znów zagościł on na mej półce. Co ciekawe ponowna konfrontacja nie wywarła na mnie już tak jednoznacznie negatywnego wrażenia.

Po latach muszę przyznać, że to całkiem zgrabny album, którego zalety odkrywa się stopniowo, krok po kroku. Owszem, mniej tu subtelności, którą zastąpił zgiełk, surowość i brud, ale wielbiciele "What Starts, End" także powinni posłuchać tej płyty. Zespół choć zmienił styl, to nie odciął się całkowicie od swych korzeni. Słychać to zwłaszcza tam, gdzie grupa nieco zwalnia swój impet jak choćby w Rest A While czy On Your Side. W obu tych kompozycjach pobrzemiewają jakieś dalekie echa twórczości Fields Of The Nephilim, co przydaje temu albumowi dodatkowego smaku. Widać muzyczne DNA wciąż dawało o sobie znać pomimo prób jego stłumienia. Co ciekawe, brzmienia te wplecione w nowe oblicze grupy prezentują się niezwykle naturalnie, a przy okazji są ukłonem w kierunku dawnych fanów. W mojej ocenie to najlepsze fragmenty tego albumu, choć warto zaznaczyć, że cała płyta trzyma równy poziom. No może z wyjątkiem jedynej ballady jeśli takim mianem można określić nagranie This Drenching Night, które nieco odstaje od reszty tak formą jak i poziomem. Warto też zwrócić uwagę na utwór Ageless inicjujący płytę, który to od razu wrzuca słuchacza na głęboką wodę. Jest mocno, energetycznie, ale i melodyjnie. Myślę, że niejeden wielbiciel flanelowych koszul poczuje przyjemne mrowienie na plecach. Swoją drogą ciekawie byłoby usłyszeć te utwory w wykonaniu Pear Jam bo jak sądzę te dźwięki są najbliższe ich stylistyce. Takie Doubt All wręcz wzorcowo wpasowałoby się w ich repertuar. Rubicon choć próbował podążyć ich śladem, nie odniósł większego sukcesu i po wydaniu albumu "Room 101" ślad po nich zaginął. Jakie byłyby dalsze losy ich kariery, tego możemy się już tylko i wyłącznie domyślać, albowiem nic nie wskazuje na to, aby Rubicon miał wznowić działalność. Pozostawili nam po sobie dwie płyty, po które sięgają wyłącznie wtajemniczone jednostki. Warto więc przypominać, o takich albumach, aby wydobyć je na światło dzienne i być może zainteresowanać nimi kolejne pokolenia słuchaczy.

Zanim opuścimy kurtynę, podsumujmy to wszystko o czym była już mowa. Płyta "Room 101", która z perspektywy czasu jawi się jako nowe otwarcie, okazała się gwoździem do trumny z napisem Rubicon. Zmiana muzycznego kursu powiodła ich wprost do krainy zapomnienia, choć obiektywnie rzecz biorąc album ten miał pewne zadatki, aby odnieść sukces. Co zatem poszło nie tak? Możemy tylko spekulować, ale w moim odczuciu albo nie było już zapotrzebowania na taką muzykę albo nastąpił odpływ starych fanów, którzy nie zaakceptowali nowego oblicza grupy. W grę wchodzą też inne czynniki, jak choćby dojście do głosu nowej sytlistyki w postaci britpopu, która to odsunęła w cień ponury, brudny grunge, zastępując go muzyką, której korzenie tkwiły w twórczości The Beatles. Takiej wolty stylistycznej w przypadku Rubiconu sobie nie wyobrażam, więc może dobrze się stało, że historia ta dobiegła końca wraz za albumem "Room 101".

Jakub Karczyński

PS Polecam wnikliwie przyjrzeć się okładce płyty bo skojarzenia jakie ze sobą niesie są conajmniej interesujące. Z jednej strony wygląda ona tak jakby została stworzona przez Marka Wilkinsona czyli nadwornego niegdyś grafika grupy Marillion dowodzonej przez Fish'a. Myślę, że obwoluta albumu "Fugazi" (1984) najlepiej zilustruje to co mam na myśli. Podobieństwa wręcz same narzucają się do oczu. To jednak nie koniec skojarzeń bo wystarczy wziąć do ręki kopertę albumu "Definitley Mayby" (1994) grupy Oasis, aby stwierdzić, że "Room 101" został stworzony wedle tej samej koncepcji. I żeby nie było niedomówień, za każdą z tych trzech okładek stoi inny autor.

10 komentarzy:

  1. Warto wiedzieć... a swoją drogą, nigdy nie pozbywam się płyt, czasem wydaję jak mam podwójne, albo kopię CD i winyl. Oczywiście wydaję CD :). Beggars Banquet to jednak potęga też jest... Ukłony

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Staram się trzymać w ryzach swoją kolekcję płyt stąd też co jakiś czas pozbywam się rzeczy, które zbierają już tylko i wyłącznie kurz na półce. W przeciwnym wypadku utonąłbym w zalewie płyt :)Jak widać nawet w kolekcjonerstwie trzeba znać umiar. Pozdrawiam. Jakub

      Usuń
  2. Dokładnie - gdybym pozbył się LP's na początku lat 90. i teraz chciał je kupić ponownie... Bankructwo pewne:) A tej płycie faktycznie warto poświęcić więcej uwagi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, ceny niektórych płyt mogą zrujnować niejeden portfel więc warto uważać czego się człowiek pozbywa ze swojej kolekcji by później nie przepłacać chcąc to odzyskać.

      Usuń
  3. Przez lata zachodziłem w głowę gdzie przepadł wokalista Andy Delany.
    Według mnie wyjątkowy głos...
    Twój tekst zmobilizował mnie by znów poszperać i BUM! Jest:)
    Delany Mission Creep

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wielkie dzięki za naprowadzenie na trop Andy'ego. Też nie miałem pojęcia co robił po rozpadzie Rubiconu. Przed momentem sprawdziłem na ebay i znalazłem ten album, o którym piszesz za jakieś grosze. Długo więc się nie zastanawiałem nad jego zakupem. Czekam teraz niecierpliwie na jego dostarczenie i niewykluczone, że wkrótce zrecenzuję ten album na łamach "Czarnych słońc". Pozdrawiam.

      Usuń
  4. Room 101 to nienawiązanie do Orwellowskiego pokoju przesłuchań w ministerstwie miłości z książki pod znanym tytułem "rok 1984".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. miało być nawiązanie :)

      Usuń
    2. To jedna z moich zaległości, którą mam nadzieję nadrobić w niedługim czasie. Dzięki za info.

      Usuń
  5. Witam.
    Czy ktoś aktualnie poszukuje CD Room 101? Jak coś to proszę pisać na jerzyklosinski@gmail.com
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń