26 sierpnia 2024

PERŁA Z NIEMIECKIEJ SZAFY


Co jest najpiękniejsze w muzyce? To, że nie da jej się ogarnąć. Jest jak bezkresny ocean, który starasz się przepłynąć choć wiesz, że to zadanie jest ponad twoje siły. Niby człowiek przesłuchał całe morze muzyki, ale gdy tylko podnoszę wzrok, uświadamiam sobie, że uszczknąłem z niego zaledwie kropelkę. Przekonuję się o tym każdego dnia, a zwłaszcza w momencie, gdy natykam się na kompletnie nieznany mi  zespół. Ostatnio zdarza mi się to coraz częściej bowiem do tej kategorii zalicza się nie tylko Dog Detachment, ale i zespół Edera. Trafiłem na niego przypadkiem poprzez facebookową stronę zespołu Pink Turns Blue, które rekomendowało pewien youtubowy kanał, na którym to polecano ich ostatni album. Poświęcono także miejsce kilku innym wydawnictwom, spośród, których moją uwagę zwróciła płyta "Ambiguous" (1996) zespołu Edera. Poszukałem jej czym prędzej na rodzimym portalu aukcyjnym i okazało się, że jest jeden egzemplarz. Niestety posiadał inną, dużo gorszą okładkę, ale jako że jego cena była symboliczna to nie wybrzydzałem. Zespół Edera wywodzi się z Niemiec i niewiele więcej o nim wiadomo. Jego skład tworzyła wokalistka Catrin Mallon oraz Oliver Henkel, który odpowiadał za muzykę. Zespół ma na koncie tylko jeden album, którym zadebiutował na rynku w 1996 roku. Dlaczego ta historia nie miała swego ciągu dalszego? Mam pewną teorię niemniej prawda może być nieco inna. Przypuszczam, że gdyby płyta ta ukazała się w latach osiemdziesiątych, to kto wie czy dziś nazwa Edera nie byłaby wytatuowana w naszym sercu złotymi zgłoskami. Niestety w połowie lat dziewięćdziesiątych takie granie nie miało racji bytu. Przypomnijcie sobie co rządziło w tamtym czasie na falach eteru, a zrozumiecie w czym rzecz. Edera, której muzycznie bliżej było do grup w rodzaju Bel Canto niż Backstreet Boys, stworzyła niezwykle urzekającą płytę, lokującą się gdzieś na przecięciu linii z napisem synth pop, ambient, ethereal. Album ten to taka zaginiona perełka, którą warto ocalić od zapomnienia. Jeśli więc spotkacie go na swojej drodze to uchylcie mu drzwi, a gwarantuję, że odwdzięczy się on wam mnóstwem niepowtarzalnych doznań muzycznych. Jak już wspomniałem, płyta ta ukazała się w dwóch drastycznie odmiennych szatach graficznych. Ta, którą widzicie na zdjęciu to jak mniemam pierwotny koncept artystyczny lecz nijak nie koresponduje on z zawartością muzyczną. Dużo bardziej klimatyczna jest edycja jaką wypuściła wytwórnia Cleopatra stąd też będę podejmował wysiłki by ją pozyskać. Tak to już w życiu kolekcjonera bywa, że czasem by osiągnąć cel, trzeba najpierw zadowolić się półśrodkami. 


Jakub Karczyński

17 sierpnia 2024

BEZPAŃSKIE PSY

Autor zdjęcia: Tomasz Zrąbkowski

Nie lubię takich sytuacji, a niestety znów przychodzi mi się z takową mierzyć. Pisałem już o tym przy okazji notki o grupie Comrad, której to jedyny album dostępny jest wyłącznie na winylu. O cyfrowych kanałach nie wspominam bowiem nie żywię do nich żadnych głębszych uczuć. Jeśli trafiam na jakąś interesującą mnie muzykę to chcę ją mieć w formie fizycznej. Najlepiej na płycie CD, wydanej w pudełku typu jewel case. Niby niewiele, ale jak się okazuje niekiedy takie marzenia dryfują po oceanach fantazji. Natrafiłem niedawno na zdjęcie płyty Dog Detachment, które opisane było jako: Album mistrz! 80's south african post punk/punk/new wave band. Patrzę na nazwę zespołu, ale jakoś żadna szufladka w głowie się nie otwiera, spoglądam na okładkę lecz z twarzy podobna zupełnie do nikogo. To właśnie w takich momentach uruchamia się we mnie gen muzycznego szaleństwa. Oczy płoną, krew wrze, a w myślach rodzą się myśli - ciekawe czy wyszło to na CD? Szybkie rozpoznanie ujawnia bolesny fakt niedostępności tej muzyki na kompakcie. Istnieje tylko składanka "Best Kept Secrets" (2001), którą można zamówić poprzez stronę sklepu RetroFresh, niestety nie uwzględnia ona wysyłki tego nośnika do Polski. Jest też druga opcja. Album ten można sprowadzić poprzez stronę Vinyljunkie lub za pośrednictwem Discogsa. Postanowiłem skorzystać z usług tego ostatniego, jako że to sprawdzone i godne polecenia źródło. Płytę zakupiłem od sprzedawcy z Holandii, aby uniknąć płacenia cła bowiem inne oferty pochodziły już bezpośrednio z RPA czyli kraju, w którym to zawiązał się tenże zespół. Początki grupy datowane są na rok 1980, kiedy to kilku znajomych powołało do życia w Johanesburgu zespół DOG. Wraz ze zmianami składu, zmianie uległa także nazwa grupy. Dog Detachment wydali zaledwie trzy płyty - "The Last Laugh" (1983), "Fathoms Of Fire" (1985) oraz "Barriers" (1989), którymi to dość znacznie wyróżnili się na tle reszty grup z tego kraju. Niestety zdobycie ich płyt graniczy dziś z cudem. Zostały one wyłapane z rynku niczym bezpańskie psy przez hycla więc jeśli macie je w swojej kolekcji to jesteście szczęściarzami. Albumy te ukazały się wyłącznie na kasetach i płytach winylowych. Żałuję, że nie doczekały się one swych edycji kompaktowych bo zasługują na to jak mało kto. Będę ich niecierpliwie wypatrywać, a póki co, na otarcie łez pozostaje mi wspomniana składanka. Jak to mówią, lepszy rydz niż nic.


Jakub Karczyński

08 sierpnia 2024

PAUL GILMARTIN


Smutne wieści napłynęły z obozu The Danse Society. Zespół poinformował o śmierci swojego perkusisty, z którym to nagrali singla "Clock" oraz albumy "Seduction", "Heaven is Waiting", "Looking Through", "Change Of Skin" i "Scarey Tales". Z tego co wyczytałem to właśnie Paul Gilmartin był najbardziej niezadowolony z faktu, że po reaktywacji za mikrofonem nie stanął ich pierwszy wokalista, Steve Rawlings. Nieporozumienia i podział na dwie frakcje sprawiły, że opuścił on zespół i założył The Danse Society Reincarnation. Z wywiadu do jakiego dotarłem dowiedziałem się, że nie czuł się on dobrze w zespole, który według jego opinii miał coraz mniej wspólnego z The Danse Society. Postanowił więc, że powoła do życia swoją inkarnację, której również nie udało się zebrać oryginalnych członków. W ten oto sposób mieliśmy dwie grupy odwołujące się do dorobku The Danse Society, z czego żadna z nich nie była w stanie spełnić oczekiwań dawnych fanów. W wyniku sporów o nazwę muzycy pod wodzą Gilmartina zmuszeni byli zmienić nazwę na The Society. Zdołali nawet stworzyć nowy materiał, który niestety nie ukazał się w formie płyty. Zainteresowani mogą zapoznać się z nim za pośrednictwem YouTube. Szkoda, bo jako kolekcjoner chciałbym móc sobie posłuchać tych nagrań na domowym stereo jednak szanse na to zmalały niemal do zera. Niestety śmierć Paula Gilmartina zamyka nam definitywnie działalność pod tym szyldem oraz szansę na reaktywację The Danse Society w oryginalnym składzie. Wiem, że nie ma dobrego czasu na umieranie, ale śmierć w wieku 63 lat to zdecydowanie przedwczesne zdmuchnięcie świecy. Dziękuję zatem za wszystkie piękne dźwięki, których byłeś twórcą. Spoczywaj w spokoju. Dobranoc.


Jakub Karczyński

02 sierpnia 2024

GAME CHANGER


Mamy wakacje, a jak wakacje to i urlop. W tym roku tak jak i w poprzednim postanowiłem wziąć sobie rozbrat z pracą na całe trzy tygodnie. W tym czasie planuję zajrzeć nad polskie morze, a także ponadrabiać zaległości w czytaniu jak i słuchaniu muzyki. Trochę się tego nazbierało, a jakby tego było mało zamówiłem sobie jeszcze kilka kompaktów. Są wśród nich grupy dość dobrze znane jak Public Image Limited, Kraftwerk, Hedone, ale także zespoły, których albo kompletnie nie znałem - Napalm Beach lub też takie, których dotychczas nie darzyłem wielkim uznaniem - The B-52's. Wpływ na to miał w dużej mierze ich największy przebój Love Shack, którego to szczerzę nie znoszę oraz piosenka do filmu The Flinstones. Słuchając jednak przed kilku laty radia natknąłem się na parę ich mniej popularnych utworów i był to tak zwany game changer. Prowadzący szepnął przy okazji parę słów o samej grupie, zapodał w eter nieco dźwięków i w tym momencie zapaliła mi się w głowie lampka. Może to jednak nie takie głupie jak mi się zdawało? Zakodowałem sobie tę myśl w głowie lecz musiało upłynąć jeszcze nieco wody w Warcie, nim na mej półce pojawiła się płyta z logiem tej formacji. Stało się to dokładnie w osiemdziesiątą rocznicę Powstania Warszawskiego. Ze skrzynki na listy wydobyłem ich debiutancki album, który to udało mi się zakupić w cenie w jakiej oferowane są gofry nad polskim morzem. Chwilowa przyjemność dla podniebienia nie może w żadnym stopniu równać się z radością jaka płynie tak z posiadania płyty jak i momentu jej pierwszego przesłuchania. Wieczorem, gdy dzieci smacznie już spały, nastawiłem sobie ten album i wsłuchałem się w jego zawartość. Jak się okazało, nie taki diabeł straszny jak go malują. Słychać tu wpływy nowej fali, ale nie ma się czemu dziwić. Pamiętajmy, że album ten ukazał się w 1979 roku czyli dwa lata po punkowej rewolucji, która wywróciła wszystko do góry nogami. Zespół The B-52's był więc w centrum wydarzeń, wchodził w skład zespołów, które wzbogaciły estetykę punk rocka o nowe elementy, dzięki czemu muzyka ta nabrała nowego wymiaru i niewątpliwej głębi. Przepisem na sukces w przypadku The B-52's okazało się połączenie punk rocka, z rock&rollem, muzyką taneczną oraz amerykańskim kiczem tak charakterystycznym dla przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Nie mniej ważna okazała się strona wizualna czyli tak zwany image, który lokował zespół w tamtej epoce. Obrazu całości dopełniały absurdalne i kiczowate teksty mogące stanowić za scenariusz filmowy dla obrazów Eda Wooda. Podobną drogą podążała także grupa The Cramps, z tą różnicą, że oni upodobali sobie estetykę tandetnych horrorów z jakich słynęła choćby wytwórnia Hammer. Jak widać przepis ten nie był szczególnie oryginalny, jednak nie wszystkim przyniósł on tak wielki sukces jaki był udziałem grupy The B-52's.


Jakub Karczyński