Irlandia ma swoje niezbywalne miejsce w historii muzyki za sprawą grupy U2. Czy nam się to podoba czy też nie, to właśnie Bono i spółka stanowią za najjaśniejszy klejnot w tej koronie. Zaraz za nimi plasuje się grupa Clannad, która odkryła dla świata uroki irlandzkiego folku. Zrobiła to na tyle skutecznie, że na trwałe zapisała się złotymi zgłoskami w sercach wielu słuchaczy. Sam mam ogromny sentyment do tej grupy bowiem tak jak wielu moich rodaków, odkryłem ją za sprawą serialu "Robin Z Sherwood", do którego to zespół stworzył oprawę dźwiękową. Muzykę tę znajdziecie na ich regularnym albumie zatytułowanym "Legend" (1984). Trudno jest mi dziś powiedzieć czy twórcy filmu zlecili zespołowi nagranie muzyki czy może wykorzystali już gotowy materiał. Nie jest to wszak tak istotne, ale jeśli macie taką wiedzę to podzielcie się nią w komentarzach. Gdy myślimy o irlandzkich twórcach z pewnością nie możemy pominąć grupy The Pogues, która to łączyła wpływy muzyki celtyckiej z surowością punk rocka. Choć sam zespół powstał w Londynie to nie sposób myśleć o nim jak o zespole angielskim. Z Irlandią nieodłącznie kojarzy mi się też Sinéad O’Connor, która także odcisnęła swój muzyczny ślad na mapie świata. Pamiętamy ją nie tylko za sprawą poruszających utworów, ale też i z działań, które szeroko odbijały się w świecie jak choćby podarcie wizerunku Jana Pawła II. W sercach miłośników rocka z pewnością nie brakuje miejsca dla muzyki Thin Lizzy, która to również wywodzi się z Irlandii. Jej nieżyjący lider Phil Lynott ma tam nawet swój pomnik co tylko niezbicie pokazuje nam jaką estymą cieszyła się ta formacja.
Oprócz wielkich nazw i nazwisk Irlandia ma całkiem niezłe muzyczne zaplecze w postaci grup, które pozostają w cieniu swych sławniejszych kolegów. Tak było choćby w przypadku grupy Virgin Prunes, o której to pisałem już na łamach "Czarnych słońc". Przypomnę jedynie, że zespół ten pozostawał w bliskich relacjach z grupą U2 lecz nie udało mu się zrobić tak oszałamiającej kariery, ani tym bardziej zapisać się w masowej pamięci. Z pewnością wpływ na to miała muzyka, która była dużo trudniejsza w odbiorze a czasem wręcz odstraszała swą formą. W zbiorach każdego szanujące się fana muzyki post punk z pewnością nie powinno zabraknąć płyty "...If I Die, I Die" (1982), która to uchodzi za ich najwybitniejsze dzieło. Warto też prześledzić solową ścieżkę jaką podążył Gavin Friday bowiem i ona niesie ze sobą wiele pięknych dźwięków. Zainteresowanych tematem odsyłam do tekstu "Życie Po Virgin Prunes", gdzie przybliżyłem muzyczne ścieżki także i pozostałych muzyków.
Pretekstem do napisania niniejszego tekstu była jednak nie grupa Virgin Prunes, ale zespół, który miał zadatki na to by konkurować może nie z U2, ale z pewnością z Echo & The Bunnymen. Ten ostatni stanowił zresztą za dość solidną inspirację dla muzyków Into Paradise, o czym możemy się przekonać sięgając po jeden z dwóch albumów jakie udało im się zarejestrować na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Pierwszy album wydali jeszcze w małej, niezależnej wytwórni lecz kolejny pojawił się już pod szyldem Ensign, która to była oddziałem Chrysalis Records. Ktoś widać postanowił dać im szansę upatrując w nich być może następców Echo And The Bunnymen. Na producenta płyty wyznaczono Adriana Borlanda z The Sound, który w tym czasie zaczął udzielać się także na tym polu. Jak na moje ucho wywiązał się z tego zadania nad wyraz dobrze. Album brzmi klarownie, okraszony był pięknymi melodiami i gdy wydawało się, że świat stoi przed nimi otworem mydlana bańka po prostu pękła. Historia nagrywania dla wielkiej wytwórni tak szybko jak się rozpoczęła tak szybko też się zakończyła. Zespół powrócił więc na łono swej poprzedniej wytwórni, ale już nigdy nie zdołał podnieść się po tym bolesnym ciosie. Pozostały nam więc tylko wspomnienia oraz dwa albumy, które pozostawiły w słuchaczach niedosyt. Ta historia mogła mieć swój dalszy ciąg, ale jak to w życiu bywa nie zawsze to co piękne zdobywa masowy poklask. Into Paradise pozostało więc zespołem dla wtajemniczonych, których serca biją w rytm muzyki Echo & The Bunnymen, U2 czy Hothouse Flowers. Warto zanotować sobie tę nazwę i pamiętać o niej wertując albumy na najbliższej giełdzie płytowej. Ocalicie przed zapomnieniem kawał dobrej muzyki, która nie zasłużyła sobie na to by pokrył ją kurz zapomnienia.
Jakub Karczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz