Lubię sklepy z używanymi płytami przede wszystkim za to, że mają w swojej ofercie sporo niebanalnych tytułów, których nie uświadczysz na półkach Empiku czy Media Markt. Tym właśnie zaskarbiły sobie moją sympatię. Podczas jednej z wizyt udało mi się wyszperać album "The Figure One Cuts" (1987) grupy Minimal Compact. Ten izraelski zespół będący zarazem najlepszą wizytówką swojego kraju odniósł sukces o jakim inni artyści z tamtego regionu świata mogą tylko pomarzyć. Mało tego, jego muzyka była popularna także w Polsce choć dziś rzucając w przestrzeń nazwę Minimal Compact raczej nie znajdziemy zrozumienia w oczach rozmówcy. Nie ma co się dziwić bo ostatni pełnoprawny album zespół wydał w 1987, a od tego czasu wiele się w muzycznym świecie pozmieniało.
02 października 2021
MINIMAL COMPACT - THE FIGURE ONE CUTS (1987)
Płytę "The Figure One Cuts" zakupiłem niemal w ciemno mając w pamięci dobre opinie o ich twórczości z jakimi zetknąłem się kilka miesięcy wcześniej. Poprosiłem tylko o krótki odsłuch paru fragmentów, ale tak na dobrą sprawę już przy pierwszym utworze wiedziełem, że to muzyka z kręgu moich zainteresowań. Nie przypuszczałem jednak, że album ten dostarczy mi tyle niesamowitych doznań i odkryje przede mną nieznaną twarz muzyki post punk. To co wyróżnia dźwięki skrywające się pod szyldem Minimal Compact to przede wszystkim ten nieuchwytny pierwiastek sprawiający, że ich muzyki nie da się pomylić z żadną inną. Być może chodzi tu o umiejętne i zarazem subtelne wplecenie muzyki Bliskiego Wschodu w struktury mające swe korzenie na Wyspach Brytyjskich. Niby nic nowego, bo przecież w latach sześćdziesiątych kulturę Wschodu odkryli na swój użytek choćby The Beatles, ale w latach osiemdziesiątych taki mariaż nadawał grupie charakterystyczny rys, wyróżniający ich na tle innych zespołów. Nie bez znaczenia jest tu także niebanalny zmysł kompozytorski jak i fenomenalne wyczucie melodii. To, że płyty Minimal Compact nie są wymieniane jednym tchem wraz z innymi klasykami muzyki post punk, to jakieś wielkie nieporozumienie. Album "The Figure One Cuts" można śmiało ustawić obok najlepszych dzieł tego gatunku. Nie ma w tym ani krzty przesady bowiem jego zawartość jest po prostu doskonała. Nie za bardzo jest tu się do czego przyczepić więc zamiast wyszukiwać mankamenty lepiej dać się uwieść tej niezwykłej płycie. Osobiście najczęście powracam do takich nagrań jak Inner Station, This Scent Of Love, Is It So? oraz New Clear Twist, którego tytuł jest dość sprytnym zapisem słowa nuclear. Zwłaszcza ta druga kompozycja wyrasta w moich oczach na niekwestionowaną perłę tego albumu. Ma w sobie ona to nieokreślone coś, co wyróżnia ją spośród reszty. Być może to ten niesamowity nastrój emanujący z refrenu, a może genialna motoryka sprawia, że This Scent Of Love zapadło mi tak głęboko w pamięć. W New Clear Twist urzekła mnie przede wszystkim partia trąbki, która niby gdzieś tam schowana w tle, a robi doskonałą robotę. Z kolei Is It So? wprowadza nastrój zadumy i melancholii. Idealna propozycja na ponurą jesień, która zapewne wkrótce zagości za naszymi oknami. Jeżeli szukacie jakiegoś odpowiedniego albumu na tę porę roku to polecam wziąć album "The Figure One Cuts" pod rozwagę. Nie jest to może stricte jesienna płyta, bo ma w sobie też nieco energii, ale kto powiedział, że jesień to tylko smutek i deszcz. Polecam więc odkryć dla siebie ten album niezależnie od pory roku.
Jeżeli nie mieliście jeszcze okazji zaznajomić się z dorobkiem Minimal Compact to tenże album może stanowić za doskonałe wprowadzenie. Nie przypuszczam by ktoś mógłby poczuć się rozczarowany jego zawartością. Mnie oczarował do tego stopnia, że już zaczynam rozglądać się za kolejnymi płytami. Jak widać u mnie sezon polowań trwa cały rok. Życzcie mi zatem kolejnych tak celnych strzałów.
Jakub Karczyński
PS Niesamowite jakie skarby skrywają w swoich wnętrzach niewielkie sklepy płytowe. Szkoda, że z każdym rokiem jest ich coraz mniej. Takie parszywe czasy. Cieszmy się więc tymi, które nam jeszcze pozostały. Gdyby nie takie miejsca, to mój portfel byłby uboższy conajmniej o kilkadziesiąt złotych. A tak, w cenie dwóch biletów do kina mam płytę, której wartość muzyczna jest niewspółmierna do ceny jaką przyszło mi za niego zapłacić. Jak widać nie zawsze trzeba zastawiać w lombardzie srebra rodowe by zakupić wymarzoną płytę. Czasem wystarczy mieć trochę szczęścia no i oczy szeroko otwarte.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz