Pierwszy krok w chmurach stawiamy za sprawą Will-O-The-Wisp, które to jest taką typową dyskoteką z jakiej słyną Pet Shop Boys, ale już tutaj można wyczuć zmianę kierunku, a właściwie powrót do brzmień od jakich grupa próbowała uciec na swych dwóch ostatnich płytach. Dobrze zrobili, że porzucili tę drogę donikąd bowiem gwiazdom lat osiemdziesiątych wyjątkowo nie do twarzy w nazbyt nowoczesnym odzieniu. Wie coś o tym Madonna, która z królowej popu zmieniła się w charta starającego się nadążyć za współczesnymi gwiazdami popu. Pewne rzeczy przemijają i nie ma już powrotu do dni dawnej chwały. Można rzecz jasna podjąć rzuconą rękawicę, ale szanse na wygraną są niezwykle małe. Lepiej robić to w czym jest się najlepszym, niż rozmieniać się na drobne i stopniowo dać się zepchnąć w zapomnienie. Mam nadzieję, że Pet Shop Boys odrobili już tę lekcję i rozsądnie będą prowadzić ścieżkę swojej kariery. "Hotspot" daje nadzieję na nowe, lepsze rozdanie z czego ogromnie się cieszę bowiem nikt tak pięknie nie mówił, że się boi miłości jak Pet Shop Boys. Dyskotekowa nuta podszyta odrobiną melancholii to ich znak rozpoznawczy, o czym możemy przekonać się choćby w nagraniu Happy People. Niby typowy numer przeznaczony na parkiety, ale jednak sposób śpiewania Neila sprawia, że melancholia sama zakrada się w duszę słuchacza. To właśnie ta dwoistość i wielowymiarowość ich muzyki sprawia, że Pet Shop Boys choć obraca się w stylistyce pop, dalekie jest od dostarczania nam prostej by nie rzec prostackiej rozrywki. Wciąż mają dar do tworzenia pięknych i nie bójmy się tego powiedzieć, poruszających kompozycji. Czasem delikatnych i zwiewnych jak You Are The One, a czasem bezczelnie tanecznych i przebojowych jak stworzone z Years & Years nagranie Dreamland. Najbardziej jednak zawsze czekam na te kompozycje, które obezwładniają mnie swym pięknem jak przed laty Love Is A Catastrophy, które do dziś dnia uważam za ich największe osiągnięcie. Na "Hotspot" jest również jedno takie nagranie. Schowane przed słuchaczami niemal na samym końcu albumu. Burning The Heather bo o nim właśnie mowa, spokojnie mogłoby trafić na album "Release" bez obawy, że zostanie przyćmione przez inne nagrania. Żałuje też, że to nie ono finalizuje opisywane tu wydawnictwo bo z całą pewnością wywiązałoby się z tego zadania o wiele lepiej niż Wedding In Berlin, które ma w sobie tyle uroku co wytwór rąk doktora Frankensteina. No nie wyszło to nagranie chłopakom, a pomysł by wpleść do niego Marsz weselny Mendelsona, zakrawa już o jakiś absurd. Na szczęście to ich jedyne potknięcie na tej płycie, stąd też mogę im to wybaczyć, wszak nikt nie jest nieomylny. W kontekście całego albumu najbardziej cieszy mnie fakt, że panowie wciąż mają w sobie tę dawną wrażliwość, której nie stępił współczesny, siermiężny pop. W ostatnich latach niezbyt często z niej czerpali, na szczęście po latach posuchy, ziarna znów wydały sowity plon.
"Hotspot" to ponoć zamknięcie trylogii, na którą składały się albumy "Electric" oraz "Super". Nie za bardzo jednak potrafię odnaleźć nić łączącą wszystkie te płyty. No chyba, że za takową uznamy osobę producenta Stuarta Price'a, który spaja wszystkie te wydawnictwa. Po co jednak było rozdymać to do rozmiaru trylogii, skoro tak na dobrą sprawę otrzymaliśmy jeden świetny album i dwa gnioty, o różnym stopniu zepsucia.
Spoglądając na albumową okładkę, na której to sylwetki muzyków jak mniemam, nikną nam w czymś na kształt mgły, można by wysnuć przypuszczenie, że oto zespół Pet Shop Boys znika nam z pola widzenia. A może jest wprost przeciwnie, być może oni dopiero wyłaniają się z tej mgły, w której błądzili przez kilka lat by odnaleźć w końcu drogę do uszu swych fanów. Zdecydowanie bardziej przemawia do mnie ta druga interpretacja bowiem jeśli wciąż mają siły by wygrzebać się z bagna, do którego zapędzili się na własne życzenie, to może jeszcze nie czas by ze sceny zejść niepokonanym. Wszak wciąż wśród tandenty lśnią jak diament. Miejmy nadzieję, że ten blask oczaruje jeszcze niejedną parę oczu.
Jakub Karczyński
Mam kilka ich płyt w kolekcji, ale powiem szczerze że debiut jest, moim zdaniem najlepszy. Ta płyta ma klimat, lekko industrialny, dużo w nim nostalgii. Nawet Tomasz Beksiński się poddał i zagrał. Fajnie że polecasz, może warto się przyjrzeć i temu albumowi. A przy okazji opisać u nas ich debiut.. Pozdrowienia
OdpowiedzUsuńJa tam łykam muzykę Pet Shopów niemal w całości. W ostatnich latach nieco pobłądzili, ale cieszę się, że znów wrócili na właściwy szlak. Co do ich debiutu, to wracam do niego od czasu do czasu i w pełni zgadzam się, że to bardzo udane wydawnictwo. Pozdrawiam.
Usuń