28 lutego 2019

ŚMIERTELNE ŻNIWO

Jeszcze dobrze nie zdążyliśmy otrząsnąć się z szoku jakim była śmierć Marka Hollisa, a tu jak grom z jasnego nieba spada na nas kolejne ponure żniwo śmierci. W wieku sześćdziesięciu ośmiu lat odszedł od nas Andy Anderson, były perkusista grupy The Cure, ale także współpracownik takich gwiazd jak Iggy Pop, Peter Gabriel czy Mide Ure. Ja osobiście najbardziej kojarzyłem go z grupą The Cure, w której to jednak nie zagrzał zbyt długo miejsca. Można by powiedzieć, że przemknął po nieboskłonie niczym kometa, ale swój krótki epizod w The Cure poparł trzema albumami "Japanese Whispers" (1983), "The Top" (1984) oraz "Concert - The Cure Live" (1984). I choć płyty te nie są szczególnie cenione przez fanów The Cure to z pewnością nie można odmówić im swoistego uroku. W końcu to właśnie na "Japanese Whispers" znajdziemy ich jedne z pierwszych hitów, które do dziś trafiają na składanki podsumowujące dorobek grupy. Osobiście nie mam problemu z tymi płytami i od czasu do czasu wracam do nich by chłonąć to specyficzne brzmienie lat osiemdziesiątych. Polecam też posłuchać świetnego projektu o nazwie The Glove, w który to zamieszani byli Robert Smith, Steven Severin (Siouxsie & The Banshees), Jeanette Landray oraz właśnie Andy Anderson. 

Kilkanaście dni wcześniej Andy poinformował, że ma czwarte stadium raka, które niestety jest nieuleczalne. Nie załamał się jednak tym faktem. Ba, pisał nawet, że z optymizmem patrzy w przyszłość choć wydawać by się mogło, że w jego położeniu ostatnią rzeczą jaką widać na horyzoncie jest właśnie optymizm. Najwidoczniej pogodził się on z tym faktem, że jesteśmy śmiertelnikami i przebywamy tutaj zaledwie chwilę. Jedni odchodzą szybciej, inni później, ale koniec końców wszyscy stawiamy się u tych samych drzwi z napisem "wyjście". 

Wspominam dziś sobie Andy Andersona słuchając "The Top" i dopiero teraz dostrzegam jak niezwykłym był on muzykiem. Dotychczas nie zwracałem na to specjalnej uwagi, chłonąc muzykę jako całość. Dziś jednak moje ucho nastawione jest na jego perkusję i muszę przyznać, że uwijał się on na tym albumie za trzech. Szkoda, że ta przygoda trwała tak krótko. Widać jednak tak musiało być. Pozostaje nam cieszyć się tym co mamy, bo więcej już nic nie będzie nam dane. Dwudziestego szóstego dnia lutego, Andy Anderson postawił kropkę i udał się tam gdzie wzrok nie sięga. Nie pozostaje mi nic innego jak życzyć mu udanej podróży.

Jakub Karczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz