30 listopada 2016

JEGO KOCIA WYSOKOŚĆ

Ostatnio udało mi się nabyć pewien dość interesujący książkowy staroć, który pomimo niemal dwudziestu pięciu lat na karku, w dalszym ciągu stanowi łakomy kąsek dla osób, którym w duszy gra muzyka nocy. Nie tylko jest to jedyna polskojęzyczna biografia zespołu The Sisters Of Mercy, ale i cenna pamiątka po Tomku Beksińskim, który jak wiadomo był chyba najzagorzalszym fanem tej grupy w naszym kraju. To właśnie z jego inicjatywy i za jego namowami, Piotr Kosiński zdecydował się wydać tę biografię. Sam nie za bardzo wierzył w potencjał sprzedażowy tej pozycji. "Heartland" Andrew J. Pinnenella, bo o niej mowa, to pozycja dość szczególna. Po pierwsze, a o czym była już mowa powyżej, to w dalszym ciągu jedyna biografia tej grupy w naszym kraju. Po drugie, nad tłumaczeniem pieczę sprawował sam Tomek, który pomagał Monice Kosior - tłumaczce, jak najlepiej wywiązać się z powierzonego jej zadania. Po trzecie, Tomek nie tylko napisał wstęp do owej publikacji, ale wzbogacił ją także o swoje wrażenia z wrocławskiego koncertu The Sisters Of Mercy. Relacja nie pozbawiona jest jego specyficznego stylu, silnie naznaczona wątkami osobistymi, której bliżej do spojrzenia fana, niż poważnego pana redaktora. Zresztą Tomek nigdy za takowego się nie uważał. Twierdził, że jest entuzjastą muzyki, który odbiera muzykę sercem i w taki też sposób tworzył swoje artykuły, recenzje czy audycje radiowe.


Zakupiona biografia sprowokowała mnie do sięgnięcia po debiutancki album Siostrzyczek. Z całej ich niezbyt bogatej dyskografii, ten album darzyłem najmniejszym uznaniem. Zawsze chętniej sięgałem po "Floodland" (1987) lub po "Vision Thing" (1990). Debiut wydawał mi się taką wprawką, takim nie w pełni opierzonym ptakiem, który zanim nauczy się latać, musi zaliczyć jeszcze kilkanaście upadków. Podobały mi się i to nawet bardzo, nagrania Marian oraz wieńczące album Some Kind Of Stranger, ale do reszty jakoś nie miałem większego przekonania. Niesłusznie, bo gdy nastawiłem ponownie ten krążek, zagrał mi w uszach jakoś inaczej, lepiej. Nie jest to rzecz jasna poziom "Floodland", ale takie płyty nagrywa się raz w życiu. Debiut stanowi takie dobre wprowadzenie w twórczość zespołu i naprawdę warto poświęcić mu uwagę i czas. Koniec końców to pierwsze i ostatnie naprawdę zespołowe dzieło. Później ster tego okrętu niepodzielnie dzierżył już sam Eldritch, który jak wiemy nie należy do osób najłatwiejszych we współpracy. Nic dziwnego, że jedyną "osobą", która tolerowała wszystkie jego humory był automat perkusyjny zwany pieszczotliwie Doktorem Avalanche. Pozostali muzycy opuścili ten niegościnny okręt i zdecydowali się działać na własnych zasadach i pod innymi banderami. Eldritchowi starczyło sił na nagranie tylko dwóch albumów, niemniej wspomniany "Floodland" zapisał się złotymi zgłoskami w historii muzyki. Rozpad pierwotnego składu przysłużył się obu stronom, bowiem byli członkowie w osobach Wayne Hussey oraz Craig Adams, powołali do życia grupę The Mission, która również dopisała kilka ciekawych rozdziałów do tej opowieści. I ani myślą odkładać pióro, w przeciwieństwie do Eldritcha, który żyje już tylko i wyłącznie dniami dawnej sławy. Choć aktywny koncertowo, to jednak artystycznie martwy, niemal od trzydziestu lat. Czy jeszcze ktokolwiek czeka na nowe dźwięki Jego Kociej Wysokości? Obawiam się, że nie, bowiem niegdysiejsi fani, albo umarli już ze starości, albo zastygli w czasie niczym Terakotowa Armia. Przerwać ten stan mógłby tylko album na miarę "Floodland", ale chyba na to się nie zanosi. Na nic zresztą się nie zanosi, no chyba, że na deszcz.

Jakub Karczyński

PS Jako dodatek do książki "Heartland", otrzymałem też przekłady tekstów z albumu "Floodland". Pamięta jeszcze ktoś takie cuda? Ja pamiętam, mam nawet w swoich zbiorach kilka innych tłumaczeń sprzed lat, min. Type O Negative i Queen.

PS2 Jako że dziś przypadają Andrzejki, zatem wypadałoby złożyć życzenia Jego Kociej Wysokości. Sto lat Andrew, sto lat. Oby pracowitszych i bardziej owocnych, niż ostatnie dwadzieścia sześć lat. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz