Dziś wypadają 57 urodziny wielkiego nieobecnego czyli Tomasza Beksińskiego. Z tego co mi wiadomo, to nie lubił i nie świętował on swoich urodzin. Pamiętam jednak, że często dziękował słuchaczom na antenie radia za przesłane życzenia. Ciekawe ile osób jeszcze pamięta i wspomina Beksę. Od jego samobójczej śmierci minęło już szesnaście lat. Czasy się zmieniły, zmieniła się i muzyka. Na szczęście wciąż jeszcze są artyści, którzy tworzą te "jego" dźwięki. Przykładem może być tu grupa Lacrimosa, która właśnie obdarowała nas swoim nowym albumem. Świetny prezent, myślę, że Tomek byłby przeszczęśliwy mogąc wysłuchać premierowych utworów swych ulubieńców, a potem opowiedzieć o nich słuchaczom w ten jedyny i niepowtarzalny sposób. Niestety nie poznamy już jego opinii nie tylko o nowej Lacrimosie, ale i o setkach płyt, które pojawiły się na przestrzeni tych szesnastu lat. Wielka to strata bowiem przez ten czas nikt nie wypełnił w eterze tej pustki, która z każdym rokiem zdaje się być większa i większa.
Nie pamiętam jak dokładnie rozpoczęła się moja przygoda z grupą Killing Joke. Nie potrafię wskazać ani momentu zainfekowania, ani też powiedzieć czy ten wirus dostał się najpierw przez oczy czy może przez uszy. Nie jestem nawet pewien jaką ich płytę nabyłem w pierwszej kolejności. Waham się między "Pandemonium" (1994), a "Night Time" (1985), ale po latach ciężko przypomnieć sobie takie szczegóły. Pewien jestem tylko tego, że obie zrobiły nam mnie piorunujące wrażenie i na dobre umieściły grupę Killing Joke na orbicie moich zainteresowań muzyczny. Pochłaniałem nie tylko muzykę, ale i artykuły oraz recenzje albumów. Miały mi one dopomóc w skompletowaniu ich najlepszych płyt. Przez dość długi czas unikałem płyt "Brighter Than A Thousand Suns" (1986) oraz "Outside The Gate" (1988), które to "prawdziwi fani" traktowali jako zdradę i pójście w komercję. Zaufałem tym opiniom i omijałem je szerokim łukiem. Dopiero po wielu latach, zdecydowałem się posłuchać jednego z nich i zrozumiałem jak wielki popełniłem błąd ufając opiniom, zamiast zawierzyć swym uszom. Jako miłośnik muzyki lat osiemdziesiątych, nie mogłem wymarzyć sobie lepszej płyty, bo kochając "Night Time", trudno nie pokochać takiej "Brighter Than A Thousand Suns".
Wydana zaledwie dwa lata po swej sławnej poprzedniczce, przyniosła muzykę będącą jej logiczną kontynuacją. W dalszym ciągu słychać, że grupa wywodzi swe korzenie z muzyki post-punk'owej, ale zanurza ją w brzmieniu tak charakterystycznym dla lat osiemdziesiątych. Duży udział instrumentów klawiszowych, nie tylko przydał muzyce przestrzeni, ale także przebojowości. To ryzykowne połączenie sprawdziło się już na "Night Time", więc czemu miałoby się teraz nie udać. Nie zmienia się przecież zwycięskiego składu. Spotkałem się już z opiniami, że to jeszcze większy ukłon w stronę komercji, ale zupełnie nie mogę się z tym zgodzić. Nie wyczuwam tu absolutnie żadnej zdrady, no chyba, że ktoś rozwój postrzega właśnie w ten sposób. Jasne, że to już zupełnie inne granie niż to, co prezentowali na swych pierwszych płytach. Osobiście, bardzo mnie cieszy większa melodyjność materiału bowiem nie kocham płyt w rodzaju "What's This For ...!" (1981) czy "Reveletions" (1982), które są dla mnie nie do przejścia. I nawet jeśli "Brighter Than A Thousand Suns" był znakiem swoich czasów, to absolutnie nie muszą się go wstydzić. Posłuchajcie choćby Adorations, które momentami przywodzi mi na myśl Love Like Blood, Sanity czarującego pięknymi klawiszami oraz refrenem czy choćby nagrań Twilight Of The Mortal i Love Of The Masses, w których to wytwarza się taka niesamowita atmosfera jak w najlepszych odcinkach "Z archiwum X". To właśnie ta atmosfera, wykreowana na tym albumie przez instrumenty klawiszowe jest tym, co tak bardzo mnie urzekło. W połączeniu z post-punk'owym nerwem sekcji rytmicznej, tworzy coś nad wyraz wspaniałego.
Owszem, nie spodziewam się, że ortodoksyjni fani Killing Joke docenią ten album i oddadzą należny mu szacunek. Zapewne już przy płycie "Night Time", klawisze odbijały im się czkawką. Kolejna dawka tego typu muzyki, była pewnie kroplą, która przelała czarę goryczy. Ciekawe jak wielu "prawdziwych fanów" machnęło lekceważąco ręką i dało sobie spokój ze słuchaniem tej płyty. Może to i dobrze, bo przy utworze "A Southern Sky" dostaliby zawału. Przyznam, że i dla mnie był on sporym zaskoczeniem, bo tak pop'owego oblicza Killing Joke to się nie spodziewałem. Początkowy szok, szybko przeszedł w uwielbienie. Liryczne oblicze Jaz'a Coleman'a pokazuje nam, że jest on nie tylko wojownikiem, ale i poetą o romantycznym usposobieniu. Jest jakaś niewysłowiona tęsknota w refrenie tej piosenki, która przenosi ten utwór na zupełnie inny poziom odbierania muzyki. Otwiera on w człowieku jakieś drzwi, o których istnieniu nie mieliśmy dotychczas pojęcia. Taka sztuka udaje się nielicznym, stąd też chylę głowę przed grupą. Tym co jednak rozłożyło mnie na łopatki, było nagranie Rubicon. Ten siedmiominutowy kolos, urzeka nie tylko świetnym refrenem, ale i pasją w głosie Coleman'a. To jest właśnie taki Killing Joke jaki lubię najbardziej, a którego trochę mi brakuje na ich ostatnich płytach. Doskonałe wyważenie proporcji jest nie lada sztuką, a tu grupie udało się to nad wyraz wyśmienicie. Nie waham się użyć sformułowania, że jest to ich jedna z najlepszych płyt w całym dorobku, a jej niedocenienie woła o pomstę do nieba. Jeśli byliście takimi samymi dyletantami jak ja w kwestii tego albumu, to zweryfikujcie swe stanowisko, bo może się okazać, że przegapiliście jedną z najwspanialszych płyt lat osiemdziesiątych. Z pełnym przekonaniem dopisuję ją do listy płyt mojego życia.
Wiem, że wiele osób po przeczytaniu powyższego tekstu popuka się w głowę, albo zacznie przecierać oczy z niedowierzania. Nic mnie to nie obchodzi, bowiem polegam tylko i wyłącznie na swoich uszach, odczuciach i emocjach. Nie oczekuję, że zmienicie zdanie, ale dajcie temu albumowi chociaż szansę. O nic więcej nie proszę.
Pomimo że listopad się jeszcze nie skończył, to już mogę go zaliczyć w poczet najlepszych miesięcy, jeśli chodzi o zdobycze płytowe. I wcale nie chodzi mi tu o ich ilość, a bardziej o atrakcyjność owych tytułów. Wielu z nich poszukiwałem od dłuższego czasu, jak choćby wspomnianego w jednym z niedawnych wpisów albumu Ikon "On The Edge Of Forever" (2001) czy kultowego w pewnych kręgach "Virtual World" (1990) belgijskiej grupy Bazooka Joe. Co uważniejsi czytelnicy przypomną sobie, że nie dalej jak w lipcu wystawiłem za nimi nawet list gończy. Czego jak czego, ale tak szybkiego schwytania tych belgijskich bandziorów to się nie spodziewałem. W końcu będzie okazja sprawdzić, ile prawdy kryje się w tych opowieściach i samym statusie grupy. Spodziewam się, że płyta dotrze do mnie jeszcze w tym tygodniu, więc czym prędzej trzeba nadrobić zaległości w słuchaniu. Jak zwykle trochę tego jest, o czym już zdążyli przekonać się stali czytelnicy tego bloga. Nie moja to wina, że na świecie tyle płyt, tylko czasu na ich słuchanie jakoś nie można dokupić.
Jakby tego było mało, to wraz z początkiem miesiąca upolowałem w jednym ze sklepów zajmujących się sprzedażą płyt używanych, pokaźną liczbę płyt z dyskografii Siouxsie & The Banshees. Ktoś postanowił najwyraźniej pozbyć się od razu wszystkiego, bo czego tam drogi panie nie było. Jako że posiadam już co nieco albumów tej zacnej formacji, to skupiłem się na pouzupełnianiu braków. I tak moim łupem padły krążki "Juju" (1981), "A Kiss In The Dream House" (1982), "Hyaena" (1984) oraz "Tinderbox" (1986). Dwa pierwsze albumy posiadałem już co prawda w wersji zremasterowanej, ale od zawsze marzyło mi się zgromadzenie pełnej dyskografii w jej starych edycjach. Tym razem trafiła się okazja nabycia właśnie takich wersji, dzięki czemu Zuzka i jej niegrzeczne siostry są wreszcie w komplecie. Pełna, studyjna dyskografia Siouxsie & The Banshees stała się więc faktem, niemniej aby poczuć pełnię satysfakcji, pozostało mi jeszcze dokupić do posiadanych remasterów "Join Hands" (1979) i "Kaleidoscope" (1980) ich starsze odpowiedniki. Tej pierwszej pozbyłem się gdy nabyłem jej odświeżoną wersję, czego dziś nieco żałuję. Również nie ulitowałem się na płytą "Hyaena", której nazbyt pop'owy szafarz nie za bardzo współgrał z moimi ówczesnymi preferencjami muzycznymi. W tamtym czasie, bardziej przemawiały do mnie te surowsze płyty Zuzki i jej strzyg. Musiało minąć trochę czasu, abym docenił nie tylko wspomnianą "Hyaenę", ale i albumy pokroju "Peepshow" (1988), "Superstition" (1991) czy "The Rapture" (1995). Tę ostatnią swego czasu również posłałem w szeroki świat. Pisałem już o tym przed paroma laty: http://czarne-slonca.blogspot.com/2011/10/kamien-poruszajacy-lawine.html. Cóż, do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć. Stąd też wykazuję się teraz większą ostrożnością w pozbywaniu się płyt, aby później nie szukać ich gorączkowo po różnych antykwariatach muzycznych czy aukcjach internetowych, płacąc za nie jeszcze jakieś horrendalne pieniądze. Jak to mówią, mądry Polak po szkodzie.
Melancholia zawisła nad miastem. Dopełniam ją sobie lekturą listów Zdzisława Beksińskiego do Jerzego Lewczyńskiego oraz albumami "Filigree & Shadow" (1986) i "Blood" (1991) projektu This Mortal Coil. Same starocie*, ale cóż poradzę, że właśnie te starocie mają w sobie największą siłę i magię. Może drugi i trzeci album This Mortal Coil nie jest tu najlepszym przykładem, bowiem "jedynka" była dużo lepsza, ale akurat dziś zapragnąłem posłuchać właśnie ich. Wcześniej jakoś nie miałem nastroju, ani ochoty na ich zgłębianie. Przesłuchane po łebkach, cierpliwie czekały na swój czas. Na szczęście wraz z nastaniem jesieni, częściej sięgam po tego typu płyty, bo i kiedy słuchać takich albumów jeśli nie teraz. W klimacie ponurej, deszczowej jesieni taka muzyka brzmi najwspanialej. Opary melancholii, zadumy i smutku osiągają tu naprawdę wysokie wartości. Aby w pełni odczuć tę muzykę potrzeba skupienia, cierpliwości i pełnego zaangażowania się w te niełatwe dźwięki. Zdaję sobie sprawę, że w dzisiejszym, zabieganym świecie może być trudno o te rzeczy, niemniej warto wygospodarować trochę czasu by oderwać się od prozy doczesnego życia. Dźwięki wykreowane przez This Mortal Coil dają wspaniałą perspektywę i ogląd spraw, które wydają nam się tak ważne, a w istocie nie znaczą nic. I chyba o to w tym wszystkim chodzi. O nabranie dystansu do świata i spraw doczesnych. Przynajmniej ja tak to odczytuję, spoglądając na nazwę jaką przybrał ten projekt - This Mortal Coil (Ten doczesny zamęt). Jeśli jednak zagłębimy się w lekturę "Hamleta", z którego to zaczerpnięto ową frazę, okaże się, że porusza ona nieco inne kwestie. Bohater dramatu wyraża pogląd, że gdyby mieć pewność, że śmierć oznacza definitywny koniec żywota i mąk z nim związanych, nikt przy zdrowych zmysłach nie wahałby się zakończyć swej egzystencji. Niestety, pewności takowej nie ma, stąd też strach przed nieznanym, osłabia wolę przecięcia nici życia. Trudno mi powiedzieć czym kierował się Ivo Watts Russell decydując się na tę nazwę, ale przecież od tego jest sztuka by wyrabiać sobie własne interpretacje, niezależnie czy są one zgodne z zamysłem autora czy też nie. Sztuka to sfera wolności, w której to odbiorca, nie powinien przejmować się tego typu rzeczami. Stąd też pytania w rodzaju: "Co autor miał na myśli ?", schowajmy głęboko do kieszeni i dajmy się ponieść naszej własnej wyobraźni.
Może śnić? — w tym sęk cały, jakie bowiem
W tym śnie śmiertelnym marzenia przyjść mogą,
Kiedy zrzucimy z siebie więzy ciała**
Jakub Karczyński
* Wyjątek stanowi książka, bowiem "Listy do Jerzego Lewczyńskiego" wydano w 2014 roku, choć ich treść to zapis czasów już dawno minionych, więc choćby z tego względu można to traktować jako staroć.
** Fragment "Hamleta" William'a Shakespeare'a w tłumaczeniu Józefa Paszkowskiego
Od kilku dni gęsta mgła osnuwa miasto i sprawia, że świat wydaje się być miejscem nie do końca realnym. Zarysy budynków majaczące na horyzoncie są jak strażnicy, którzy strzegą wrót do nicości. Za nimi już tylko pustka i wielka niewiadoma. Aż chciałoby się wsiąść do łodzi i pomknąć wśród tych mgieł poza horyzont, niczym bohater z okładki "Endless River" grupy Pink Floyd. Jako że nie posiadam łódki, a i powątpiewam w to, czy aby utrzymałaby się ona na oparach tej mgły, pozostaje mi wlepić nos w szybę, przymknąć oczy i popuścić wodze wyobraźni. Pomocna będzie również odpowiednia muzyka, która wyrwie nas z ram rzeczywistości. Wybór to niełatwy, bo i płyt sporo, ale przecież nie każda odpowiednio zabrzmi w taki dzień jak dziś. Tutaj potrzeba czegoś z naprawdę dużą dawką oniryzmu. Można sięgnąć po "Cathedral Oceans" (1995) John'a Foxx'a, która w każdych innych okolicznościach zanudziłaby słuchacza na śmierć. Dziś jednak jej wady, wydadzą się nam zaletami, bowiem jej ambientowy charakter, doskonale skomponuje się nam z zaokiennym pejzażem. Można także zagłębić się w dorobek grupy Cocteau Twins. Polecam zwłaszcza ich najbardziej marzycielskie płyty ze szczególnym uwzględnieniem krążka "Treasure" (1984). Ja jednak wybiorę jeszcze inną drogę, sięgając po album "Continental" (2006) Robin'a Guthrie.
Tak, tak, to nie kto inny jak były członek Cocteau Twins, który po zawieszeniu działalności macierzystej grupy, poświęcił się karierze solowej. Nie zagłębiałem się do tej pory w jego twórczość, ale płyta "Continental" urzekła mnie tak bardzo, że pozostaje już tylko kwestią czasu, aż dołączą do niej pozostałe albumy. A dorobek ma już dość znaczny, bowiem poza albumami solowymi, nagrywał też płyty z innymi artystami, jak choćby ze wspomnianym tu już John'em Foxx'em. Stęsknieni za głosem Elizabeth Fraser, powinni przyjrzeć się płycie "The Moon And The Melodies" (1986), na którym to wystąpiło trzy czwarte Cocteau Twins, wspomagane przez Harold'a Budd'a. Ten amerykański muzyk i poeta, współpracował między innymi z Brian'em Eno, a także z grupą U2, której to pomagał przy kompozycji Cedars Of Lebanon. Dźwięki wykreowane na "The Moon And The Melodies" powinny urzec nie tylko zwolenników muzyki spod znaku 4AD, ale i tych, którzy w muzyce szukają po prostu piękna.
Wszystkie zaproponowane tu albumy, powinny dodać nieco barw w te pochmurne i mgliste dni. Zapewne można by tu dorzucić jeszcze wiele takich rozmarzonych płyt, więc nie zamykam jeszcze tej listy. Jeśli macie swoje typy to dopiszcie je w komentarzach. Chętnie poznam jakiej muzyki Wy lubicie słuchać w te szare, jesienne dni.
Jakub Karczyński
PS Autorem obrazu "Kraków we mgle" wykorzystanego w tym wpisie jest Marek Langowski. Przecudnie nierzeczywisty Kraków, odmalowany został nad wyraz pięknie i sugestywnie.