Informacje o kolejnej mszy (czyt. płycie) tego australijskiego zespołu, rozchodziły się niczym echo w pustym kościele. Odbijały się od ścian świątyni, ale w żaden sposób nie chciały się zmaterializować. I tak też de facto było z tym albumem. Niby został wydany w ubiegłym roku, ale jakoś nie udało mi się go wtedy namierzyć. Mijały miesiące, a tu płyty jak nie było, tak nie ma. Nim album trafił w moje ręce, zdążyłem zaopatrzyć się w nowy kalendarz, przywitać wiosnę oraz wyjechać na letnie wakacje. Na szczęście moja wytrwałość została nagrodzona wraz z pierwszymi dniami sierpnia.
Zanim poznałem zawartość albumu, znany był mi już singiel promujący to wydawnictwo. Nagranie Pride Before A Fall, choć nie ma zadatku na przebój, utkwiło w mej pamięci nie tylko za sprawą samej muzyki, ale i pięknego teledysku. To w zupełności wystarczyło bym zaczął zacierać ręce i niecierpliwie wyczekiwać całego albumu. Czy miałem jakieś oczekiwania względem nowej muzyki The Church? Pewnie jakieś miałem, ale nie zastanawiałem się nad tym, zdając się w tej materii na zespół. Tak na dobrą sprawę, to nawet trudno było mi nakreślić ramy stylu w jakim grupa obecnie się porusza, bowiem ostatni znany mi album zespołu to płyta "Sometime Anywhere" z 1994 roku. Jak łatwo policzyć, od tego czasu mięło już dwadzieścia jeden lat, a grupa zdążyła nagrać w tym czasie jedenaście albumów. Z tej też przyczyny, płyta "Further/Deeper" była dla mnie swoistą zagadką. Warto również nadmienić, że to nie tylko pierwsza płyta grupy od pięciu lat, ale również pierwszy album, na którym nie uświadczymy obecności ich długoletniego gitarzysty Marty Willson-Piper'a. Znalazł się on za burtą niejako na własne życzenie. Jak wyjaśnia wokalista, próby skontaktowania się z gitarzystą w celu nagrania nowej płyty okazały się bezowocne. W związku z tym, funkcję gitarzysty objął Ian Haug, występujący wcześniej w grupach Powdrefinger oraz Predators.
Wróćmy jednak do samej płyty. Okładka utrzymana w kolorach szarości, przyciąga uwagę swoją dwuznacznością. Zdjęcie upadającej kropli po odpowiedniej obróbce i zmianie perspektywy, jawi się nam bowiem jako krzyż. Ta dość tajemnicza obwoluta, skrywa w sobie dwanaście nagrań w części podstawowej oraz trzy bonusy dodane do wersji digipack. Gdyby chcieć określić charakter nowych nagrań zespołu to byłby to punkt na przecięciu rocka, psychodelii oraz dream popu. Na dobrą sprawę jest to dosyć logiczna droga i nie kłóci się za bardzo z muzyką jaką zespół debiutował w 1981 roku. Oczywiście próżno szukać tu post punk'owego sznytu, ale przecież to już dawno wybrzmiała melodia. Jaka jest więc ta nowa muzyka? W mojej ocenie jest to dość nierówny album, dzielący się na dwie części. Zdecydowanie ciekawiej prezentuje się pierwsza połowa płyty, w której to zgromadzono ciekawsze kompozycje. I choć nie ma tu aż tak pięknych utworów, jakie zdarzały się na płycie "Starfish" (1988), to nie sposób nie ulec urokowi sześciu pierwszych nagrań, począwszy od
Vanishing Man, a na rozmarzonym
Love Philtre skończywszy. Później napięcie nieco siada, a zespół nie bardzo wie jak temu zaradzić. Błądzi gdzieś wśród majaków sennych, gubiąc ścieżkę, a przy okazji słuchacza, który zasypia gdzieś po drodze. W ogóle brak tej płycie momentami odpowiedniej mocy, wszystko nurza się w jakiś gitarowych pogłosach i bardziej przypomina ścieżkę dźwiękową z jakiegoś odrealnionego filmu, niż solidny rockowy album. Przez to płyta wydaje się być jakaś taka rozwodniona, brak tu konkretów, na których można by oprzeć ten album. Trzeba naprawdę sporo samozaparcia, aby wysłuchać płyty jednym ciągiem, bowiem druga połowa już najzwyczajniej nudzi. Wyjątkiem jest tu nagranie
Miami, które jednak nie ma w sobie, aż takiej siły by przesłonić sobą te wcześniejsze mielizny. Sytuacji nie ratują nawet nagrania dodatkowe, które niepotrzebnie przedłużają tę agonię. Jeśli ktoś oczekiwał czegoś na miarę ich najlepszych dokonań, to może się srodze rozczarować. Te najwyraźniej grupa ma już za sobą. Żeby być precyzyjnym, dodam, że album ten nie jest też jakąś totalną katastrofą. To taki solidny średniak, z kilkoma pięknymi momentami, który ani niczym szczególnie nie zaskoczy, ani też specjalnie nie rozczaruje. Niemniej skłamałbym gdybym napisał, że nie odczuwam pewnego niedosytu. Apetyt był jednak nieco większy. Wierzę, że jeszcze kiedyś w murach tej świątyni zapłonie żywy ogień, jakiego nie udało się wzniecić na tym albumie. Skąd takie przeświadczenie? Nadzieja przecież umiera ponoć ostatnia.
Cieszy mnie, że grupa The Church wciąż nie składa broni i raczy nas kolejnymi płytami. I choć nowe nagrania nie przyprawiły mnie o szybsze bicie serce, ani też o ciarki na plecach, to i tak niecierpliwie będę wypatrywał kolejnych płyt. Taki to już los fana, który powinien być z zespołem nie tylko w chwilach triumfu, ale też i w tych nieco gorszych momentach. Amen.
Jakub Karczyński