Nie pamiętam kiedy pierwszy raz natknąłem się na nazwę Secret Discovery. Musiało to być jakoś w okolicach 2004 roku, bowiem wtedy to intensywnie szperałem w Internecie i drukowałem co ciekawsze teksty dotyczące muzyki. Do dziś dnia mam je wszystkie zgromadzone w pokaźnym segregatorze i zaglądam do niego co jakiś czas.
Wśród zgromadzonych materiałów znajduje się luźny tekst dotyczący muzyki gotyckiej w latach dziewięćdziesiątych. Ktoś zadał sobie sporo trudu by przybliżyć czytelnikom nazwy mniej znanych grup i ich dorobek. Wiele rzeczy potraktowanych jest po macoszemu, czasem zbyt lakonicznie, ale nie jest to materiał naukowy, lecz subiektywne spojrzenie fana. Wartościowa rzecz dla kogoś kto chciałby wyjść już poza utarty kanon w rodzaju Sisters Of Mercy, The Cure, Joy Division czy Bauhaus. Przeczytałem ten tekst z zainteresowaniem, zapamiętałem kilka nowych nazw i zapomniałem o nim na kilkanaście lat.
Któregoś dnia przeglądając oferty na aukcji internetowej natknąłem się na płytę "Slave" (1997) zespołu Secret Discovery. Bardzo szybko skojarzyłem nazwę z tekstem jaki czytałem przed laty. Odszukałem go, licząc na jakąś bliższą charakterystykę grupy i ich dorobku, lecz przeliczyłem się i to bardzo. Informacja w tekście była bardzo enigmatyczna i zawierała się w jednym zdaniu: "Zdecydowanym numerem jeden był Secret Discovery, pochodzący z Bochum". Niewiele z tego pożytku, poza tym, że zespół pochodził z Niemiec i bardzo podobał się autorowi owego tekstu. Internet też nie przyniósł odpowiedzi, bowiem jedynym źródłem informacji okazała się niemieckojęzyczna Wikipedia. Posłuchałem kilku utworów z tej płyty na You Tube i postanowiłem zaryzykować. Cena była na tyle symboliczna, że nie było nad czym się zastanawiać. Kilka dni oczekiwania na przesyłkę i kilka kolejnych na przesłuchanie materiału. Muzyka zawarta na krążku, zaskoczyła mnie nieco metalowym ciężarem, ale zawierała parę interesujących fragmentów jak choćby Slave To The Rhythm, Simple Impresion czy American Lifestyle. I byłbym pewnie zakończył przygodę z tym zespołem, gdybym nie nabył na początku miesiąca ich drugiego albumu "Dark Line" (1992). Tu już wszystko się zgadza. Jest odpowiednio mrocznie, począwszy od muzyki, a skończywszy na okładce. Wygląda ona jak kadr ze starego horroru klasy B i kto wie czy w istocie tak nie jest. Niestety, wewnątrz książeczki nie ma na ten temat żadnych informacji. Szkoda, bo takie smaczki są niezwykle dla mnie istotne. Co do samej muzyki, to muszę się jeszcze trochę z nią osłuchać. Mam już kilku swoich faworytów, ale poczekam, aż obraz bardziej się wyklaruje. Mogę jedynie zdradzić, że nie brak tu nastrojowości, ale i fani mięsistych, rockowych riffów znajdą także coś dla siebie.
Z kolei dzisiejszego poranka, przez zupełny przypadek, udało mi się upolować ich trzecią płytę "Into the Void" (1993). Jak się okazało, sprzedawcą jest ta sama osoba, od której odkupiłem płytę "Dark Line". Może również uda mi się pozyskać od niego EP-kę "Philharmonic Diseases". Czekam na odpowiedź i zaciskam kciuki za pomyślność tego przedsięwzięcia. Tymczasem udaję się w sekretną podróż do świata, gdzie zęby Draculi są ostre jak brzytwa Kuby Rozpruwacza, a mrok tak gęsty, że można go jeść łyżką.
Jakub "Negative" Karczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz