26 grudnia 2025

TEDDY (1960 - 2025)


Nie planowałem już niczego publikować w tym roku, ale informacja jaka do mnie niedawno dotarła, wymusiła na mnie niejako ten wpis. W dniu 26 grudnia odszedł od nas Perry Bamonte, gitarzysta i klawiszowiec związany z The Cure. Miał on swój wkłada w takie albumy jak "Wish" (1992), "Wild Mood Swings" (1996), "Bloodflowers" (2000) czy "The Cure" (2004). Lubiłem jego gitarę w The Cure, a i wizerunkowo pasował do zespołu dużo lepiej niż Reeves Gabriels. Gdy byłem niedawno na kinowej premierze koncertu "The Show Of The Lost World", zwróciłem uwagę na rzecz, która chyba umknęła uwadze większości odbiorców. Gdy Robert z Simonem władali sceną, skupiając na sobie uwagę publiczności, a Gabriels krzesał ogień z gitary, w kącie sceny niemal niewidoczny Perry był cieniem samego siebie. Stał smutny, nie nawiązywał kontaktu z publicznością i co istotne, dogrywał partie głębokiego tła. Dźwięki niemal niezauważalne. Pomyślałem sobie, że to cholernie smutne. Byłem nawet nieco zły na zespół, że tak go potraktowali. Choć na scenie odbywał się show, ja uparcie powracałem myślami do Perry'ego. Starałem wyłowić się te nieliczne fragmenty, gdy kamera łapała go w kadr i zachodziłem w głowę czemu taki smutek bije z jego twarzy. Wtedy nawet przez myśl mi nie przeszło, że oglądam go po raz ostatni. Nie zdawałem sobie sprawy, że chorował. Zresztą w komunikacie jaki pojawił się w sieci pisano, o krótkiej chorobie. Czy będąc tam na scenie już o niej wiedział czy frapowały go inne sprawy? Tego nie wiem, ale przykro było patrzeć jak człowiek, który niegdyś definiował brzmienie zespołu, niknie w mroku. Zapamiętajmy go jednak takiego jakim był w teledysku do Friday I'm In Love, bo z tego co piszą osoby, które go znały, ten obraz jest bliższy prawdy. Spoczywaj w pokoju "Teddy".


Jakub Karczyński  

22 grudnia 2025

ZNAK CZASÓW


Ostatnie dni tego roku upływają mi na słuchaniu muzyki. Przedzieram się przez wszystkie te starocie, które udało mi się wygrzebać tak w sklepach stacjonarnych jak i w internecie w minionych dwunastu miesiącach. Nowości? Tego akurat u mnie niewiele. Myślę, że dałbym radę je zliczyć na palcach obu rąk. Jakoś nie mam potrzeby gonić za nowościami, ale też specjalnie się przed nimi nie wzbraniam. Jak się  przytrafią to dobrze, a jeśli nie przetną mego muzycznego szlaku, to też nic złego się nie stanie. Może po prostu muszą poczekać na bardziej dogodną chwilę, gdy poczuję wewnętrzną potrzebę by wziąć je na cel. Póki co, o wiele bardziej cieszą mnie takie strzały jak dwie pierwsze płyty True Sound Of Liberty, debiut Comsat Angels, który to właśnie został wznowiony, czy creme de la creme w postaci płyty "Disconnected" (1980) Stiva Batorsa czyli jedynego solowego albumu jaki powstał za życia Batorsa. Jego artystyczny żywot został zakończony w Paryżu, gdzie Stiv jadąc motocyklem został potrącony przez samochód. Sądząc, że nie odniósł poważniejszych ran, udał się do domu, w którym to zmarł we śnie, na skutek urazu mózgu. Miał zaledwie czterdzieści lat i zapewne wiele muzycznych planów przed sobą. Życie pisze jednak czasami takie scenariusze, do których nigdy nie chcielibyśmy zaglądać. A jednak powstają, czy nam się to podoba czy nie. 

Idźmy jednak po śladach żywych. Jak pewnie zauważyliście od pewnego czasu mam zajawkę na muzykę grupy True Sound Of Liberty. Algorytmy facebookowe musiały jakoś się o tym dowiedzieć, bo podsunęły mi pod nos ofertę najnowszego numeru "Chaos w mojej głowie". To fanzin z kręgów anarcho-punkowych, piszący nie tylko o muzyce, ale i sprawach społecznych. Wydany jest on w naprawdę imponującej formie. Ponad 200 stron formatu A4, gęstej od treści, musi robić wrażenie i robi. Spokojna głowa, "Czarne słońca" nie staną się stroną poświęconej muzyce hc punk. Po co więc zakupiłem tego zina? To co przyciągnęło mój wzrok to informacja o gruntownym omówieniu dyskografii T.S.O.L. oraz wywiad z Jackiem Grishamem, pierwszym wokalistą grupy. Wyskoczyłem więc z pięćdziesięciu złotych by móc zagłębić się w lekturze. Gdy odebrałem przesyłkę przypomniałem sobie czasy, gdy kupowałem fin zine Cold, który do dziś darzę wielkim uznaniem. Żałuję, że jego czas dobiegł już końca. Brakuje mi obecnie takiego fan zinu, omawiającej zarówno dorobek legendarnych kapel post punkowych jak i trzymający rękę na muzycznym pulsie współczesności. Zespołów przecież nie brak. Mało tego, uważam, że scena ta stała się w ostatnich latach dużo aktywniejsza. Na koncertach widać sporo młodych ludzi, którzy szczelnie wypełniają klubowe przestrzenie. Pytanie tylko jakie ma to przełożenie na zakup płyt i fan zinów.  Tu już chyba nie jest tak kolorowo. Drukowany fan zin w dobie internetu nie jest już chyba na tyle atrakcyjny dla młodych ludzi by się o niego zabijać. Teraz przecież wszystkie informacje na wyciągnięcie ręki, a przecież nie zawsze tak było. Pokolenia dorastające w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, doskonale pamiętają, że podstawowym źródłem informacji była prasa, ziny, radio lub wiadomości przekazywane sobie z ust do ust. Pamiętacie z jakim namaszczeniem traktowało się każdy zdobyty fan zine, gazetę czy też płytę? Przypominało to trochę obcowanie z największą świętością tego świata. A dziś? Czy jest jeszcze miejsce dla drukowanych zinów? Choć serce pragnie udzielić twierdzącej odpowiedzi, to głowa podpowiada mi coś zgoła innego. Niemniej gdybym miał wokół siebie grono takich zapaleńców jak ja, to chętnie dołożyłbym swoje pióro do takiej inicjatywy. Tylko czy znalazłoby się tylu odbiorców, którzy byliby w stanie zapewnić zinowi egzystencję? Wątpliwa sprawa, zważywszy na fakt, że prasa jest dziś w tak wielkim dołku, że za moment poszczególne gazety zaczną machać nam białymi flagami na pożegnanie. Znak czasów. 

Przy okazji pozyskiwania kolejnych płyt True Sound Of Liberty wyzbierałem też muzyczne okruszki jakie rozsypały się wokół tej nazwy. Chodzi głównie o dorobek Grishama, który po odejściu z macierzystego zespołu realizował się w takich formacjach jak Tender Fury czy Joykiller. Zrobiłem szybki rekonesans po Allegro i wyłowiłem za grosze drugi album Tender Fury zatytułowany "Garden Of Evil" (1990), a także płytę "Static" (1996) Joykiller czyli kolejnej formacji, którą stworzył Grisham po rozpadzie Tender Fury. Będą to zapewne ostatnie albumy, które dołączą do mojej kolekcji w tym roku. Teraz tylko trzeba znaleźć nieco czasu na ich przesłuchanie.

Na koniec chciałbym życzyć Wam radosnych świąt, spędzonych w gronie najbliższych. Spożytkujcie dobrze ten czas, ciesząc się swoją obecnością, rozmawiając o rzeczach, na które nie znajdujemy czasu w przeciągu roku. Nie zapomnijcie o dobrej muzyce, ciekawej lekturze, którymi można urozmaicić sobie święta w czasie wolnym od rozmów. Niech te ostatnie dni roku przyniosą Wam odrobinę wytchnienia i relaksu, na który to z pewnością każdy z nas zasłużył. Wesołych Świąt !!!  


Jakub Karczyński

08 grudnia 2025

DZIEWICA KONSEKROWANA


WOW!!! Taka mniej więcej myśl zaświtała w mej głowie, gdy rozpakowałem przesyłkę nadaną w ostatnich dniach listopada z Londynu. Lądyn? Nie ma takiego miasta. Jest Lądek, Lądek Zdrój ... U nas nie ma, ale w Anglii już jak najbardziej i w owym mieście, na 75 Berwick Street, mieści się pewien sklep. Zwie się Sister Ray, a w ofercie jego muzyka zaklęta w winylowych i plastikowych nośnikach. Jeden ze srebrnych dysków wylądował niedawno u mnie. Paczkę dostarczył pod drzwi listonosz, inkasując jedenaście złotych i pięćdziesiąt groszy. Niemal mnie przepraszał wzrokiem za tę opłatę, ale przecież to nie jego wina, lecz wszystkich tych Anglików, którzy wspaniałomyślnie postanowili wyjść z Unii Europejskiej. Chyba nie do końca zdawali sobie sprawę z tego co robią, bo dziś nastroje na Wyspach dalekie są od entuzjazmu. Zostawmy jednak politykę i wróćmy do zawartości przesyłki. Zastanawiacie się pewnie skąd u mnie ten entuzjazm po otwarciu paczki. Czy zaskoczyła mnie jej zawartość? Ani trochę, przecież doskonale wiedziałem co jest w środku. Moją uwagę zwróciło coś zgoła innego. Zanim do tego dojdziemy, cofnijmy się jednak nieco w czasie. Jak zapewne pamiętacie, w jednym z niedawnych wpisów dzieliłem się wrażeniami po odsłuchaniu albumu "Strange Love" grupy True Sound Of Liberty. Żaliłem się, że nie udało mi się pozyskać dwóch pierwszych płyt, od których to warto rozpocząć przygodę z tym zespołem. Długo nie musiałem jednak wylewać łez, bo zdobyłem oba wydawnictwa. Co prawda przesyła z Portugalii, w której wnętrzu tkwi debiut, jeszcze do mnie nie dotarła, ale za to angielska poczta spisała się na medal. Gdy już zajrzałem do wnętrza i wyjąłem płytę nie od razu zorientowałem się w czym rzecz. Dopiero chwilę później mój mózg skontaktował się z kim trzeba, aby w głowie zaświtała mi myśl: Ej, zaraz, zaraz. Ta płyta ma oryginalną folię. Mało tego, posiada nawet oryginalne zabezpieczenia antykradzieżowe z epoki, a do tego na froncie widnieje naklejka Tower Import Rock. Tak, tak, to był import zza wielkiej wody. Edycja, której stałem się dumnym właścicielem, powstała w Kanadzie. Szybki rzut oka na stronę Discogs, pozwoli wam uświadomić sobie fakt, że ten album przeleżał w dziewiczym stanie trzydzieści dwa lata !!! Aż, żal zrywać tę folię, ale pewnie na dniach przyjdzie mi to zrobić. Będę delikatny. Obiecuję.  


Jakub Karczyński  

05 grudnia 2025

UCIECZKA W CIEŃ


Niedawno trafiła w moje ręce instrumentalny album "Warm And Cool" (1992). Tom Verlaine zawarł na nim improwizowaną muzykę instrumentalną. Zabieg dość ryzykowny i już na starcie skazujący album na niszowość. Tak jakby artysta celowo usuwał się nim w cień. Przypomina to trochę solowy album Marka Hollisa, na którym to artysta zaprezentował tak minimalistyczną odsłonę swej muzyki, że słuchacz miał wrażenie, że każda kolejna nuta może być tą ostatnią. W przypadku płyty "Warm And Cool" odnoszę wrażenie jakby była to symfonia nie tyle znikania, ale wycofywania się w cień. Czyżby dopadło Toma rozczarowanie? Choć gitarzystą był nieprzeciętnym, to jednak na polu solowej twórczości, nigdy nie udało mu zdystansować sukcesów swojej macierzystej formacji (Television). Wszyscy doskonale pamiętają zjawiskową płytę "Marquee Moon" (1977), która do dziś dnia pozostaje niedoścignioną nie tylko w dyskografii grupy, ale i w ogóle w historii muzyki. Mając tego świadomość, trudno dziwić się artyście, że poszedł własną drogą nie oglądając się na rankingi popularności czy nawet słuchaczy. Tylko absolutna wierność swemu wewnętrznemu kompasowi dźwięków, mogła uczynić go artystą prawdziwie niezależnym. Wiązało się to rzecz jasna z działalnością skierowaną tylko do najzagorzalszych fanów. Tom nie szukał taniego poklasku, nie spoufalał się z młodymi, modnymi artystami, aby ogrzać się w ich blasku i przypomnieć o sobie nowemu pokoleniu. Słuchacze są więc skazani na odkrywanie go na własną rękę, co niekoniecznie musi być wadą, ponieważ samodzielne znaleziska docenia się jakoś bardziej. Pytanie tylko ilu takich śmiałków obierze ten kurs? Czy dotrą gdzieś dalej poza dorobek Television? Czy dane będzie im zdmuchnąć kurz z płyt Toma i posłuchać muzyki jak grała mu w sercu na początku solowej ścieżki, jak i tej, której poświęcił się w ostatnich latach życia? 

Podobnie jak większość słuchaczy, zanim zacząłem zgłębiać solową twórczość Toma, zaczynałem od płyt Television. Moja podróż nie zaczęła się od pomnikowego debiutu, lecz od płyty "Television" (1992). Dlaczego akurat od niej? To kwestia przypadku. W czasach studenckich zdarzało mi się pomagać właścicielowi sklepu płytowego, gdy ten chciał sobie odpocząć tak od pracy jak i od Poznania. Zostawiał wtedy swój sklep pod moją opieką. Możliwość wejścia w tak zwane buty sprzedawcy płyt, było dla mnie niczym spełnienie marzeń. Jako, że ruch był raczej niewielki, to miałem czas by przesłuchać sobie niektóre z płyt, które to ludzie oddawali w komis. Jedną z takich płyt był właśnie wyżej wspomniany album. Pamiętam, że spodobał mi się na tyle, że słuchałem go dość intensywnie przez kilka kolejnych dni. Największe wrażenie zrobiła na mnie kompozycja Call Mr Lee, która to śmiało mogłaby znaleźć na ich debiucie. To ta sama intensywność i poziom emocji ocierających się o twórczy geniusz. Nic dziwnego, że po jej wysłuchaniu dość szybko powziąłem decyzję o zakupie tej płyty. Zdecydowałem się jednak na nowy egzemplarz, gdyż ten komisowy, nie był w najlepszej kondycji. Zasiał on jednak w mym sercu ziarno, które wkrótce wydało plon. Kolejnym przystankiem w dyskografii grupy, jeśli wierzyć pamięci, był album "Marquee Moon" i to już było odkrycie iście epokowe. Następnie "Adventure" (1978), które choć dobre, to jednak nie dorównywało genialnemu debiutowi, o co trudno mieć do zespołu pretensje. Niestety podróż pod banderą Television zakończyła się po wydaniu zaledwie trzech albumów. Dla nienasyconych fanów pozostały więc rzecz jasna solowe albumy Toma oraz pozostałych muzyków, którzy po rozpadzie grupy zdecydowali się pójść własną ścieżką. Póki co, skupiam się na dorobku Verlaine'a, ale nie jest powiedziane, że za jakiś czas nie wyruszę w dalszą podróż. Taki to już los kolekcjonera płyt.


Jakub Karczyński