We wtorek w programie Trzecim Polskiego Radia gościem audycji "Pół perfekcyjnej płyty", był Artur Rojek. Opowiadał o albumie, który według niego zasługuje na to miano. Gdybym nie czytał książki "ARTUR ROJEK Inaczej" będącej rozmową Aleksandry Klich z Arturem to pewnie byłbym zaskoczony wyborem jakiego dokonał. Wszyscy kojarzymy go bowiem jako miłośnika brytyjskiej muzyki gitarowej spod znaku Ride, The Stone Roses i tym podobnych grup. Logicznym wydawałoby się, aby w audycji pojawił się album reprezentujący ten nurt. Stało się jednak inaczej bowiem do audycji została wytypowana płyta "Medusa" (1986) grupy Clan Of Xymox co bardzo mnie cieszy i sprawia, że Artur jest mi przez to jeszcze bliższy. Sam bardzo lubię ten album i uważam, że to prawdziwa perła w ich dyskografii. Takie płyty nagrywa się tylko raz w życiu. A co o "Medusie" mówił Artur? Zapis tej rozmowy poniżej.
Kiedy ta płyta wychodziła, to był 86' rok. Poznałeś ją wtedy kiedy ona faktycznie trafiała do przemysłu muzycznego czy później? Jakie były okoliczności kiedy pierwsze raz usłyszałeś ten album?
A.R. Ja nie pamiętam czy ja usłyszałem tą płytę w tym roku, w którym ona wyszła czyli w 86', natomiast pamiętam dlaczego akurat po nią sięgnąłem. To był tak czas kiedy w tym takim wczesno nastoletnim okresie byłem takim ekstremalnym fanem zespołu Pink Floyd i wykorzystałem kiedyś okazję i napisałem do takiej rubryki do pisma "Na przełaj". Tam była taka rubryka, która skupiała fanów różnych rzeczy i miałeś okazję pisząc i zamieszczając swoje ogłoszenie złapać kontakt z ludźmi, którzy interesowali się tym samym co ty. W związku z czym to moje ogłoszenie, że szukam kontaktu z fanami tego zespołu spowodowało, że napisało do mnie bardzo dużo ludzi i większość tych ludzi była dużo, dużo starsza ode mnie. Ja miałem wtedy z dwanaście albo trzynaście lat. Nie spodziewałem się tej ilości listów, które dostałem. Byłem mega onieśmielony, żeby na jakikolwiek odpisać. W zasadzie nie odpisałem na żaden. Ten mój kontakt z tym fanami zakończył się tylko na tych trzydziestu siedmiu listach, które dostałem i z jednego z tych listów dowiedziałem się o zespole Clan Of Xymox. Ktoś kto pisał do mnie i dzielił się ze mną tą swoją pasją do Pink Floyd, zaczął mówić o innych rzeczach, które też lubi i między innymi wspomniał o Clan Of Xymox i to był ten pierwszy moment kiedy zapamiętałem nazwę i tak to się zaczęło.
Czy może pamiętasz jeszcze jakieś inne zespoły albo inne inspiracje, które do ciebie przyszły właśnie z tymi listami?
A.R. Nie, nie pamiętam natomiast poprzez Clan Of Xymox zainteresowałem się czymś dalej, a w związku z tym, że Clan Of Xymox był bardzo mocno związany z legendarnym trójkowym programem "Romantycy muzyki rockowej", no to ten program stał się dla mnie takim odkryciem i po Clan Of Xymox przyszły różne inne rzeczy jak wczesne Depeche Mode, Yazoo czy Duran Duran i wszystkie te zespoły, które w tamtym czasie w ramach hasła new romantic były czymś takim najważniejszym.
Jakie emocje wywołuje w tobie ta płyta kiedy słuchasz jej w wieku pięćdziesięciu lat w porównaniu z tym kiedy odkrywałeś tę muzykę mając trzynaście lat?
A.R. W zasadzie budzi ona we mnie te same emocje. To co o tej płycie się pisze, że jest to album ponadczasowy, w zasadzie kiedykolwiek go usłyszysz robi na tobie bardzo podobne wrażenie. Ja nie pamiętam tych wszystkich myśli jakie miałem, gdy usłyszałem tę płytę po raz pierwszy, ale najwidoczniej były one intensywne bo ten sentyment powracania do tej płyty jest dosyć silny i nieprzypadkowy bo wybieram to, a nie co innego, że do tego wracam. Chociaż całe moje życie artystyczne nie było jakby zbudowane na dark wave czy na muzyce new romantic, a bardziej na muzyce gitarowej, która przyszła troszeczkę później po 86' roku, no to jednak to wszystko co znajduje się na tej płycie w jakimś sensie definiuje te moje upodobania później. Trzeba powiedzieć, że ta płyta jest mega smutna, a ja zawsze lubiłem smutne płyty i była to jedna z pierwszych tak intensywnie smutnych płyt , a jednocześnie bardzo pięknych bo to nie jest taki smutek, który ściąga cię w dół i że tak powiem nie widzisz światła tylko jest to taki smutek, który w jakiś sposób inspiruje cię i pobudza cię do różnych takich refleksji i też takich uczuć, które chociaż mają duży związek ze smutkiem jednocześnie nie są czymś co właśnie ściąga cię tak mocno w dół. Nigdy z tą płytą czegoś takiego nie miałem. Miałem oczywiście doświadczenia z innymi różnymi płytami, które były mega dołujące i chociaż też w jakiś sposób mnie inspirowały, to do nich jakoś tak często nie wracam. Akurat "Medusa" jest taką płytą, która budzi we mnie bardzo pozytywne skojarzenia pomimo tego, że jest to płyta wypełniona tak dużą dawką smutku.
Czyli z jednej strony nostalgia, ale z drugiej strony taka otulająca melancholia.
A.R. Tak, tak to prawda. To dobre słowo otulająca melancholia. Melancholia, coś co w jakiś sposób było pomimo wszystko pozytywnym uczuciem.
Jak często wracasz do tej płyty?
A.R. Wracam do niej najczęściej. Nie potrafię powiedzieć jaka to jest intensywność, natomiast pracując nad festiwalem jednym czy drugim, słuchając dużo nowej muzyki, a w domu słuchając czegoś, to zwykle tak wygląda moja praca, kiedy siedzę w biurze od godziny ósmej do szesnastej, to pracując nad różnymi rzeczami zwykle słucham rzeczy nowych, pracując nad piosenkami zwykle słucham siebie, natomiast kiedy wracam do domu to stwarzam taką jakąś inną przestrzeń i ta muzyka jest dużo inna od tego co przechodzi przez moją głowę do godziny szesnastej. Tam często pojawiają się rzeczy takie, do którym mam bardzo silny sentyment, albo takie, które są tłem do codziennego mojego życia. Słucham więc dużo jazzu, dużo muzyki ambient, natomiast kiedy sięgam po te stare rzeczy to właśnie "Medusa" jest tą najczęstszą rzeczą. Sięgam też na przykład do rzeczy z początku lat dziewięćdziesiątych jak pierwsza płyta LLoyda Cole'a, czy początków shoegazeu "Lovless" My Bloody Valentine czy jeszcze wcześniej na przykład do OMD bo tak naprawdę moja taka świadoma droga muzyczna zaczęła się od OMD, a potem wskoczył Pink Floyd więc bardzo dużo różnic jest między tym, ale jednocześnie jak sobie to zestawię ze sobą to ta "Medusa" jest taką klamrą dla wszystkiego bo z jednej strony czerpie z tego od czego zaczynało wczesne OMD czy wczesne Depeche Mode bo to był mniej więcej ten sam czas, a z drugiej strony ma w sobie coś takiego intensywnego co odnajdywałem w tamtym czasie na przykład w niektórych płytach Pink Floyd. Potem jako, że jest to 86' rok, muzyka w Europie zaczęła przekształcać się w początki takich bardzo intensywnych czasów shoegazeu. Ja też tą muzykę słyszę choćby w pierwszych płytach Slowedive. Myślę, że "Medusa" miała wpływ na wiele późniejszych rzeczy, które się pojawiały w muzyce chociaż nigdy nie zostałem w tym gatunku, nie mógłbym powiedzieć, że siedzę w dark wave czy synthpopie albo w czymś takim co jest tak bardzo związane z tamtym czasem i jest obecne też i w dzisiejszych czasach. Nie jestem ekstremalnym fanem tego natomiast ta płyta budzi we mnie bardzo mocne uczucia i są takie piosenki na przykład w tej pierwszej części płyty, które są dla mnie takim czymś najważniejszym, co w tamtym czasie usłyszałem. Jedną z takich piosenek jest piosenka Louise, która do dzisiaj mnie w ogóle wprowadza w drgawki.
Czyli z jednej strony ta płyta nie spowodowała, że ten dark wave w tobie zaistniał, ale jesteś w stanie dostrzec wiele takich małych elementów, które są właśnie na tej płycie Clan Of Xymox, a z drugiej strony można je odnaleźć w wielu innych rzeczach, których słuchałem bądź też słuchasz.
A.R. Wydaje mi się, że nie tylko ja tak budowałem sobie świadomość muzyczną bo jak zakładałem zespół i poznawałem na przykład Jacka Kuderskiego czy Lalę, to oni też z tego samego czerpali. To też była dla nich ważna rzecz, Clan Of Xymox, potem solowe płyty Pietera Nootena czy w ogóle 4AD, które w tamtym czasie było niezwykle ważną wytwórnią. Cocteau Twins czy Dead Can Dance czy This Mortal Coil, to były naprawdę rzeczy, które budowały świadomość w większości moich kolegów, którzy potem płynnie przeszli do brytyjskiej muzyki gitarowej czyli do The Smiths, The Jesus And Mary Chain do My Bloody Valentine do Ride i do wszystkiego tego co się później działo na Wyspach (Brytyjskich - dop.).
Dlaczego ta płyta jest perfekcyjna twoim zdaniem?
Perfekcyjna jest dlatego, że ja w niej nie wyczuwam, żadnych słabych momentów. Są takie płyty, że jest dziesięć numerów i każdy jest idealny. Nie ma tam słabego miejsca na tej płycie nawet jeżeli to jest instrumentalny łącznik pomiędzy jedną, a drugą piosenką bo tych łączników na tej płycie pojawia się trochę, to jest to idealny, perfekcyjny łącznik więc dlatego jest dla mnie perfekcyjna bo jest od początku do końca dobra i tyle.
Jakub Karczyński
PS. Całości wywiadu można odsłuchać na stronie radiowej Trójki w zakładce poświęconej audycji.