27 kwietnia 2023

LORRIES



Kompletowanie pełnych dyskografii na CD bywa niekiedy problematyczne, ale zdążyłem się już do tego przyzwyczaić. Czasem łatwiej o zakup płyty winylowej niż małego, srebrnego krążka. Wiem, że dziś winyle są bardziej pożądane, ale ja wolę mniej problematyczne nośniki, których nie trzeba co chwilę odkurzać, myć i co pół godziny przekładać ze strony na stronę. Udało mi się skompletować na CD studyjną twórczość takich grup jak The Cure, Siouxsie & The Banshees, The Mission, czy Echo & The Bunnymen by wymienić tylko te najbardziej rozległe. Gorzej jest z grupami, które nagrały tylko parę albumów, a ich popularność nie dorównuje tym wymienionym przed chwilą. Tak właśnie jest w przypadku grupy Red Lorry Yellow Lorry, która to dorobiła się zaledwie pięciu płyt i prawie tyle samo kompilacji. Chcąc wejść w ich posiadanie zmuszeni jesteśmy nie tylko do intensywnych poszukiwań, ale także do odchudzenia nieco swego portfela. Najłatwiej pójdzie ze składankami bo są one ogólnodostępne, gorzej jak zamarzą nam się albumy studyjne. Do tej pory udało mi się skompletować tylko "Nothing Wrong" (1988) i "Blow" (1989) oraz składankę "Generation" (1994). Lorries bo tak zespół został ochrzczony przez fanów, został powołany do życia w 1981 roku i był aktywny do 1991 roku. Co ciekawe, jednym z założycieli był Mick Brown, który przeszedł w 1986 roku do The Mission i bębnił tam aż do 1996 roku. Choć Lorries wznowili swą działalność w 2003 roku, to jednak do tej pory nie dorobili się nowej płyty. Nie znaczy to, że nic nie powstało bowiem w 2004 roku stworzono cztery premierowe kompozycje, które to są dostępne na stronie grupy. Niestety to wciąż zbyt mało by stworzyć z tego album. 

W poszukiwaniu kolejnych płyt grupy, zapuściłem się nawet w rewiry twórczości solowej. Na pierwszy ogień poszedł album gitarzysty i kompozytora Lorries, którym jest Chris Reed. Płyta "Birthday Skin" (1994) to pierwszy i póki co ostatni album jaki ukazał się pod tym szyldem. Poza kompozycjami autorskimi, znalazło się tu też miejsce dla jednego utworu Johna Lennona - I Found Out, który to John zamieścił na swym pierwszym solowym albumie. Miłośnicy Lorries nie powinni czuć się rozczarowani zawartością tej płyty bowiem to solidne, rockowe granie, które świetnie wpasowuje się w twórczość macierzystej formacji Chrisa. Może nie jest tak drapieżna jak wczesna twórczość Ciężarówek, ale słucha się jej bardzo przyjemnie. Myślę, że stanowi ciekawe uzupełnienie dorobku grupy więc jeśli kiedyś natkniecie się na nią w jakimś antykwariacie, to śmiało możecie przygarnąć ją pod swoje skrzydła.


Jakub Karczyński


14 kwietnia 2023

OD ZMIERZCHU DO ŚWITU


Gdy spoglądam na okładkę płyty "From Dusk Till Dawn" (1996), cofam się myślami do czasów, gdy człowiek był nie tylko piękny i młody, ale też do chwil, gdy muzykę poznawało się z kaset magnetofonowych pożyczanych od znajomych. Byłem wtedy dość mocno zafascynowany grami RPG, a muzyka stanowiła świetne uzupełnienie takich sesji. Miło wspominam tamte chwile, gdy spotykało się ze znajomymi i siedziało w zamkniętym pokoju po kilka godzin, przeżywając w umyśle różnorakie przygody. Między sesjami odwiedzało się kolegów w domach, a oni podsuwali różnoraką muzykę czy też książki. Pewnego razu otrzymałem do posłuchania kasetę będącą ścieżką dźwiękową do ostatniego filmu Quentina Tarantino. Niestety już nie pamiętam czy byłem wtedy przed czy też po seansie tegoż filmu. Nie zmienia to jednak faktu, że diabelsko mi się ta kaseta spodobała. W tamtym czasie słuchałem głównie muzyki metalowej, rocka oraz folku. Dźwięki bluesa czy też country jakoś pomijałem choć nie należałem do osób z zabetonowaną głową. Zostało mi to zresztą do dziś dnia. Muzyka z "From Dusk Till Dawn" wryła mi się na tyle głęboko w serce i uszy, że zacząłem nieco życzliwiej spoglądać na twórców tej muzyki. Nagle stare dziady z ZZ Top zrobiły się cool, a Jon Wayne śpiewający Texas Funeral potrafił sprawić, że uśmiechałem się pod nosem, słuchając tekstów jakie wypływały z jego ust. Quentin Tarantino ma nie tylko dobre pomysły filmowe, ale i świetne ucho wyławiające dźwięki, które niejednokrotnie obrosły już kurzem. Potrafił pozestawiać takie kompilacje dźwiękowe, że niemodna muzyka, znów odzyskiwała blask w oczach kolejnych pokoleń. Stało się to jego znakiem rozpoznawczym, a dziś tym tropem podążają twórcy takich seriali jak Stranger Things czy Wednesday. I tutaj docieramy do momentu, w którym na scenę wkracza The Cramps. To wręcz wymarzony zespół dla Quentina Tarantino bowiem ich muzyka ma w sobie nie tylko tę nutę staroświeckości, ale i poczucie humoru, które jest nieodzownym elementem filmów Quentina. Wydaje mi się, że chyba nie dostąpili jeszcze zaszczytu by znaleźć się na jakiejkolwiek ścieżce dźwiękowej tegoż reżysera, ale mogę się mylić bowiem nie przestudiowałem uważnie wszystkich jego soundtracków. Gdy słucham takiego Goo Goo Muck, to od razu nasuwają mi się skojarzenia z filmami w rodzaju "From Dusk Till Dawn" (1996), Pulp Fiction" (1994) czy "Reservoir Dogs" (1992). To właśnie ten utwór skłonił mnie do nabycia całego albumu bowiem dotąd w moich zbiorach posiadałem tylko składankę "Off The Bone" (1987). Jak zwykle niezawodny okazał się Discogs, gdzie nie tylko udało się znaleźć ten album, ale kupić go też w naprawdę dobrej cenie. Trzeba było na niego jednak poczekać bo podróż z Holandii zajęła mu koło dziesięciu dni. Najważniejsze, że dotarł i już kręci się w odtwarzaczu ciesząc moje uszy i wciągając niczym najlepszy serial. Jeśli już przy serialach jesteśmy to dacie wiarę, że muzyka The Cramps pojawiła się swego czasu w jednym z odcinków "Beverly Hills 90210"? Nie wiem kto podjął taką decyzję, ale w dowód uznania, należałoby tego kogoś poklepać po plecach i postawić mu przynajmniej butelkę piwa.

 

Jakub Karczyński


06 kwietnia 2023

FRANCUSKI ŁĄCZNIK


Czy słyszał ktoś z was o francuskim zespole Jad Wio? Mnie osobiście nie dane było natknąć się kiedykolwiek na ich twórczość. Muzyka francuska, choć ma piękne tradycje, to jednak dla przeciętnego słuchacza, ogranicza się zaledwie do kilku, rzadziej kilkunastu utworów, z katalogu tamtejszych mistrzów. Jeszcze gorzej jest, gdy mamy wyjść poza te uznane nazwiska takie jak Jacques Brel, Edith Piaf, Charles Aznavour, Serge Gainsbourg czy Mireille Mathieu. Z przykrością konstatuję, że także w mojej płytotece brak jest śladów muzyki francuskiej. Jedynym jej ambasadorem jest basista grupy The Stranglers, którą choć uwielbiam, to jednak nijak nie jestem w stanie zaliczyć jej w poczet zespołów francuskich.  Swego czasu, obiła mi się jeszcze o uszy twórczość zespołu Indochine, ale także ona nie miała szczęścia by zasilić moje płytowe zbiory. Grupa Jad Wio jest więc pierwsza i mam nadzieję, że nie ostatnia. Choć stworzyli zaledwie cztery albumy, to zdążyli w swej twórczości poeksperymentować z tak różnymi gatunkami muzycznymi jak batcave, rock, piosenka francuska czy nawet electro. Myślę, że warto zapoznać się z ich twórczością, tak jak i z innymi grupami z Francji, by przestać postrzegać muzykę francuską, tylko przez pryzmat kilku najbardziej uznanych nazwisk. Co ciekawe, grupa Jad Wio, pojawiła się w Polsce w 1988 roku, na legendarnym festiwalu "Marchewka". Wystąpili tam w znakomitym towarzystwie takich grup jak New Model Army, Clan Of Xymox oraz ze wsparciem rodzimych zespołów, do których zaliczyć należy T.Love, Kult i Armię. Być może byliście na tym warszawskim festiwalu i pamiętacie występ grupy Jad Wio. Jeśli tak, to zachęcam do podzielenia się swoimi wspomnieniami z czytelnikami tego bloga. Będzie to nie tylko fajne uzupełnienie niniejszego wpisu, ale i pamiątka po czasach, których wielu z nas po prostu nie pamięta.


Jakub Karczyński