Śmierć popularnych artystów zazwyczaj wyzwalała w niedzielnych słuchaczach, nagłą potrzebę pójścia do sklepu i nabycia ich książki czy też płyty. Kwitowałem to zazwyczaj pobłażliwym uśmiechem bo przecież gdyby nie ich nagłe zejście z tego świata, to owy brak w domowej bibliotece tudzież płytotece, nie zostałby przez nich odnotowany. Co ciekawe, to kulturalne niedopatrzenie urasta do takiej rangi, że gotowi byliby się bić o te książki i płyty, gdyby zaszła taka potrzeba. Nigdy nie poddawałem się temu ślepemu pędowi, aż tu nagle dopadło i mnie. Śmierć wokalisty Television uzmysłowiła mi fakt, że nie posiadam w swych zbiorach żadnej jego solowej płyty i poczułem, że trzeba ten stan rzeczy zmienić. Tak oto stałem się posiadaczem albumu "Words From The Front" (1982), który kosztował niemało, ale jak już się rzekło, ślepy pęd nie zważa na takie drobiazgi jak choćby cena. Liczy się cel, a ten został osiągnięty. Swoją drogą ciekawi mnie czy w związku ze śmiercią Toma, ktoś jeszcze poczuł w sobie ten owczy pęd. Mniemam że niewielu bo w naszym kraju Tom Verlaine kojarzony jest wyłącznie przez grono osób wtajemniczonych. W radiowym eterze (357, Trójka) odnotowano tę stratę i chwała im za to, jednak w rozgłośniach komercyjnych (RMF, Radio Zet) chyba nikt sobie tym głowy nie zawracał.
"Words From The Front" to trzeci album w dorobku Toma, na którym zawarł siedem dość zróżnicowanych kompozycji. Stylistycznie nie jest to dalekie od tego co robił z Television choć nie brak tu i pewnych zaskoczeń. Czy warto siegać do solowego dorobku Toma? Warto. Choćby po to by przekonać się jak radził sobie poza obrębem zespołu, który przyniósł mu niezaprzeczalną sławę. Niestety wejście na solową drogę nie zawsze wiążę się z kroczeniem ścieżką usłaną różami. Znany szyld nie zapewnia już bezpieczeństwa, a nazwisko nie zawsze ma siłę by pociągnąć za sobą starych fanów. Także krytycy muzyczni nie zwykli stosować taryfy ulgowej, gdy noga się powinie więc decydując się na solową działalność, artysta musi wziąć pod uwagę także to, że droga ta niekoniecznie musi kończyć się happy endem. Niejednen twórca przekonał się już o tym boleśnie, ale Tom zapisał na tym szlaku kilka pięknych kart. Jego płyty w większości, spotykały się z życzliwym odbiorem tak wśród fanów jak i krytyków. Z "Words From The Front" było nieco inaczej. Melody Maker wieścił, że Verlaine ma już najlepsze lata za sobą, ale trudno jest mi się zgodzić z tą opinią. Płytę może faktycznie nie wchodzi od początku gładko, ale z czasem tylko zyskuje w naszych uszach. Na albumie "Words From The Front" zawarł kilka absolutnie czarownych kompozycji wśród, których na pierwszy plan wysuwa się kompozycja tytułowa. Ten blisko siedmiominiutowy kolos, to rzecz godna tego by umieścić ją pośród utworów z "Marquee Moon" (1977). Gitara Toma wręcz eksploduje finezją i tworzy tak piękne melodie, że możnaby ich słuchać w nieskończoność. To zdecydowanie mój ulubiony fragment tej płyty, ale nie jedyny. Zwracam też uwagę na Postcards From Waterloo, w którym to w chórkach udzielała się Lene Lovich. Rzecz absolutnie czarowna, nosząca w sobie momentami nawet pierwiastki muzyki country i trzeba mieć w sobie naprawdę sporo złej woli by zlekceważyć urok tej kompozycji. Podobnie sprawa ma się z kolejnym utworem jakim jest True Story, który podoba mi się chyba jeszcze bardziej niż Postcards From Waterloo bowiem Tom flirtuje tu nieco z brzmieniami charakterystycznymi dla nurtu post punk. Jest zadziornie, tajemniczo i przebojowo. Czego chcieć więcej? Mnie to w zupełności wystarczy. Żeby jednak nie było tak słodko, należy też dodać łyżkę dziegciu bo nie wszystko mieni się tu złotem. Czytałem opinie, że wiele osób nie darzy nadmierną atencją nagrania Present Arrived, tłumacząc to tym, że utwór jest dość monotonny. Fakt, bazuje on na powtarzalności krótkiego podkładu, ale pięknie rozświetlają go solówki Toma więc ja bym nie był dla niego aż tak surowy. Osobiście zapisuję go po stronie plusów, ale rozmumiem tych, których ta kompozycja może drażnić. Mnie z kolei uwiera nagranie Clear It Away, które to uważam za najsłabszą część tej płyty. Minimalistyczne, nudne i zwyczajnie zbędne. W trakcie jego trwania z pewnością przypomnisz sobie do czego służy przycisk "skip" na twoim pilocie. Coming Apart też nie jest szczególnie powalające, ale po Clear It Away i tak jest niczym łyk wody w upalny dzień. Ostatnim nagraniem na płycie jest kompozycja Days On The Mountain, która miała być w zamyśle czymś co postawi kropkę nad i. Już sam czas trwania pokazuje, że nie ma zmiłuj bowiem ten niespełna dziewięciominutowy gigant może nieco słuchacza przytłoczyć. Zaczyna się dość tajemniczo i obiecująco, po czym w połowie następuje dość dziwna wolta i utwór przekształca się w zupełnie inną kompozycję. To tak jakbyśmy podróż zaczynali z Joy Division, po czym na trasie dosiadłaby się grupa Can. Doceniam ekspertymatalną formę tego nagrania, ale mam wrażenie, że nie wszystkie klocki pasują do tej układanki. Spokojnie można było zrobić z tego dwa niezależne utwory. Byłoby to nie tylko z korzyścią dla samych kompozycji, ale i dla słuchacza.
Jaka jest więc ta płyta? Czy tak jak chcą niektórzy, to najsłabszy album solowym z przebłyskami geniuszu czy też może wyjściem poza schematy, skutkującym nagraniem świetnej płyty. Niestety nie da się tu wypracować jednej właściwej odpowiedzi bo muzyka w przeciwieństwie do matematyki rzadzi się innymi prawami. Mogę więc zdać się tylko na własne uszy i napisać wam jak te dźwięki w nich zabrzmiały. Po pierwszym przesłuchaniu byłem pełen obaw, ale wraz z kolejnymi odsłuchami zakochiwałem się w kolejnych nagraniach więc z czystym sumieniem mogę wam polecić ten album. Czy jest on wybitny? Nie, ale gdyby go nieco jeszcze dopieścić i wydać pod szyldem Television, to idę o zakład, że dziś klękalibyśmy przed nim jak przed "Marquee Moon".
Jakub Karczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz