Rok 2020 szczęśliwie za nami i jak mniemam wszyscy pożegnaliśmy go z ulgą. Choć nie oznacza to, że teraz mamy już z górki. Co to, to nie. Musimy się jeszcze trochę przemęczyć tak z pandemią jak i wszelkimi obostrzeniami. Miejmy nadzieję, że szczepionki przyniosą nam tak wyczekiwaną normalność albo coś na jej kształt. Tymczasem spójrzmy wstecz i podsumujmy rok 2020 pod względem muzyki. Nie wiem czy ktokolwiek czeka na tego typu podsumowania bo i mnie coraz mniej chce się je robić. Pisałem o tym w ubiegłym roku i nadal podtrzymuję tamto stanowisko. Dlaczego więc wciąż je tworzę? Sam nie wiem. Chyba działa tu siła nawyku, ale skoro powiedziało się A to trzeba powiedzieć i B. W tym roku TOP powrócił do swej starej formy czyli dziesięciu najlepszych płyt, a nie jak to miało miejsce w ubiegłych latach zaledwie pięciu. Nie oznacza to jednak, że tak już będzie zawsze. Wszystko zależy od jakości muzyki, ilości dobrych wydawnictw no i rzecz jasna od chęci by takowe zestawienie publikować. 
Jak co roku liczę także na odzew z Waszej strony bo w końcu od tego jest ten blog. To również Wasza przstrzeń do wyrażania opinii i spostrzeżeń. Bez dwustronnej komunikaji, blog jest tylko martwym tworem generującym przekaz w jedną stronę, a nie o to przecież chodzi. Zachęcam do dzielenia się w komentarzach Waszymi refleksjami na temat minionego roku jak i listami TOP. Nie musi to być od razu TOP10, można napisać także o jednej płycie, która zapadła Wam najgłębiej w pamięć. Serdecznie zachęcam do pozostawienia takowego śladu, a tymczasem przechodzę do odkrywania swoich kart. 
1. THE FLAMING LIPS "AMERICAN HEAD"
The Flaming Lips po raz kolejny wyciągają asa z rękawa i coś czuję, ze nie po raz ostatni. Wspaniała płyta przy, której można się rozmarzyć i poczuć moc psychodelicznych odjazdów bez konieczności uciekania się do farmakologii. The Flaming Lips pomału wyrastają mi na grupę, której albumy można kupować niemal w ciemno. Trzymam za nich kciuki i życzę im tego by dalej śnili ten swój piękny sen.   
2. MARC ALMOND "CHAOS AND A DANCING STAR"
Marc Almond chyba nieco zatęsknił za czasami gdy nagrywał takie albumy jak "Enchanted" (1990) czy "Tenement Symphony" (1991) bowiem swym najnowszym dziełem wzniósł się na taką wysokość na jakiej nie latał od dawna. Czy ktokolwiek wierzył, że Marc nagra jeszcze kiedyś taką płytę? We mnie wiara ta paliła się coraz bledszym ogniem, ale póki jest choć cień szansy nie warto porzucać nadziei. Znów jest pięknie, romantycznie i nastrojowo, a przecież wszyscy wiemy, że Marc Almond potrafi czarować swą muzyką. Mnie już złapał w swoje sidła, czas więc na Was.  
3. WHITE DOOR "THE GREAT AWAKENING"
White Door to grupa z kręgu new romantic mająca na koncie jeden album wydany w zamierzchłych latach osiemdziesiątych, o którym pewnie nikt by dziś nie pamiętał gdyby nie postać Tomka Beksińskiego, który rzucił snop światła na ich muzykę. Wrócili po latach z płytą, która ma wszelkie predyspozycje do tego by zachwycić wielbicieli zasłuchujących się niegdyś w dźwięki płynące z audycji "Romantycy Muzyki Rockowej". Czy oznacza to, że płyta jest totalnie wsteczna? Zdecydownie, ale to też jej urok. 
4. MORRISSEY "I AM NOT A DOG ON A CHAIN"
Dość
 odważnie poczyna sobie Morrissey na swej najnowszej płycie i muszę 
przyznać, że wyjątkowo dobrze mu w takim anturażu. Początek może wprawić
 fanów w lekką konsternację, ale nawet w tak nietypowych dla siebie 
brzmieniach Morrissey odnajduje się jak ryba w wodzie. Nie trzeba wiele 
by dać się omotać tej płycie. A Morrissey? Wciąż tak samo dobry jak w 
czasach The Smiths. 
5. PET SHOP BOYS "HOTSPOT"
Po dwóch jakże katastrofalnych albumach Pet Shop Boys powróciło na szlak wiodący ku chwale. Może krok nie jest jeszcze tak pewny i żwawy jak przed laty, ale przynajmniej podążają we właściwym kierunku. Nie brak tu naprawdę pięknych momentów, przy których ręce same składają się do oklasków (Burning The Heather), ale też zdarza się grupie przestrzelić jak choćby w kompozycji Wedding In Berlin, do której to wpleciono dźwięki weselnego marszu Mendelssohna. Kuriozalny pomysł. Na szczęście to jedyny kiks jaki przydarzył się temu duetowi.  
6. DRAB MAJESTY "MODERN MIRROR"
Mam słabość do Drab Majesty. Stworzyli oni bowiem niezwykle ciekawą syntezę synth popu z dźwiękami jakich nie powstydziłby się Clan Of Xymox. Subtelna melancholia otulona niebanalnymi melodiami ma w sobie jakąś taką hipnotyczną moc, która sprawia, że nie sposób oderwać się od głośnika. I choć poprzedni album amerykanów podobał mi się nieco bardziej to i tu odnalazłem sporo dźwięków z mojego zagajnika. 
7. MOLCHAT DOMA "MONUMENT"
Białorusini
 z Molchat Doma doskonale odrobili lekcje z zakresu brzmień lat 
osiemdziesiątych i po raz kolejny udowadniają, że nie mają sobie 
równych. Nie są to jednak nędzi imitatorzy, a twórcy, którzy potrafią 
oddać ducha tamtej dekady, a przy tym sprokurować naprawdę udane dzieło.
 Nie dziwię się, że szturmem zdobywają kolejne kraje, a na ich 
koncertach publiczność szczelnie wypełniała pomieszczenia. "Monument" podtrzymuje dobrą passę grupy i stawia ich w pierwszym szeregu wśród najciekawszych zjawisk współczesnej sceny post punk.  
8. CLAN OF XYMOX "SPIDER ON THE WALL"
Clan
 Of Xymox to grupa z bogatym dorobkiem choć odnoszę wrażenienie, że jej 
ostatnie płyty są robione według podobnego wzorca. Jakby Ronny Moorings 
miał w domu linię produkcyjną. Miłą odmianą był album "A Matters Of 
Mind, Body And Soul" (2014), który był jak powiew świeżego powietrza. 
Najnowsze dzieło choć dobre, blednie jeśli zestawić je ze wspomnianą 
płytą nie mówiąc już o takich klasykach jak "Medusa" (1986). Clan Of 
Xymox stał się zbyt przewidywalny, a jego instrumentarium dość 
schematyczne. A przecież nie zawsze tak było. Wystarczy sięgnąć po 
"Twist Of Shadows" (1989) by przekonać się jak bogatą paletą barw wtedy 
dysponowali. Brakuje mi nieco tego rozmachu i tej naturalności brzmienia. "Spider On The Wall" choć na wskroś syntetyczny ma także kilka naprawdę urokliwych momentów, które pozwoliły grupie wedrzeć się do tego zestawienia.
9. ME AND THAT MEN "NEW MAN, NEW SONGS, SAME SHIT. VOLUME 1"
Przed czteroma laty singiel zapowiadający debiutankie wydawnictwo tego projektu rozbudził mój apetyt do tego stopnia, że niecierpliwie wyglądałem premiery albumu. Niestety płyta nie udźwignęłą moich oczekiwań. Udało się to dopiero płycie numer dwa, która w mojej opinii bije na głowę debiut nagrany z Johnem Porterem. I nie chodzi tu o większe spektrum gości lecz o zdecydowanie ciekawsze kompozycje, które co tu dużo mówić mogą się podobać i przede wszystkim nie nudzą. Cieszę się, że Nergal postanowił pokazać nam swoją inną, nieco łagodniejszą twarz, która uzmysłowi nam, że nie tylko black metal napędza jego serce.    
10. THE PSYCHEDELIC FURS "MADE OF RAIN"
Kolejny
 come back, którego mało kto się spodziewał, a który to przyjemnie 
połechtał uszną małżowinę. Głos Richarda Butlera wciąż tak samo 
przybrudzony i zbolały, muzyka odpowiednio surowa, ale nie wyzbyta 
melodii. Może nie jest to najlepsze dzieło Brytyjczyków, ale z pewnością ujmy im nie przynosi. Powiem więcej to bardzo dobry album choć trzeba dać mu nieco czasu by się w nim rozsmakować.
 RZUTEM NA TAŚMĘ
THE WOLFGANG PRESS "UNREMEMBERED REMEMBERED"
Wykopalisko sprzed lat, ale tak jak pisałem we wcześniejszym wpisie, nie są to żadne odpady, a materiał, który ze wszech miar wart jest zaprezentowania słuchaczom. Warto się w nie zaopatrzyć nie tylko po to by mieć tę muzykę na własność, ale też po to by nie przepłacać za kilka lat, gdy płyta ta zniknie z oficjalnej dystrybucji. Poznaliśmy już zawartość szuflad, może teraz czas na jakiś nowy materiał. 
Jakub Karczyński