24 maja 2020

BLITZKRIEG "GOOD TIMES" (2019)

Wskrzeszenie łódzkiej grupy Blitzkrieg wydawało się tak mało prawdopodobne jak nie przymierzając odnalezienie bursztynowej komnaty. Zaczęło się od wznowienia ich debiutanckiej płyty w postaci "Holy War" (1991), a skończyło koncertami na Castle Party i Soundedit. Co prawda album wyszedł w dość znacznie zmienionej szacie graficznej, ale dobrze, że w ogóle pokuszono się o to wznowienie bowiem pierwsza edycja kosztuje dziś na aukcjach niemałe pieniądze.

Pojawienie się na rynku płyty "Good Times" (2019) było dla mnie nie lada zaskoczeniem. Czego jak czego, ale kolejnych albumów sygnowanych logiem Blitzkrieg nie spodziewałem się ujrzeć na sklepowych półkach. Niemniej nie popadajmy w nadmierną ekscytację bowiem gdy zapoznamy się z listą utworów, szybko zorientujemy się, że to nie pełnoprawny album, a EP-ka. Składa się na nią sześć archiwalnych kompozycji, które zespół postanowił nagrać na nowo. Choć brak tu premierowych dźwięków, to jednak zespół postanowił wynagrodzić nam to sięgając po rarytasy, którym nie dane było znaleźć się na płycie "Holy War". EP-ka "Good Times" może nie zaspokaja naszego wilczego apetytu, ale póki co musi nam wystarczyć. Wedle zapowiedzi grupy jest to zaledwie preludium mające zwiastować nadejście ich drugiej płyty. Zanim to jednak nastąpi zanurzmy się w zawartości tego niespełna półgodzinnego wydawnictwa.

Na pierwszy ogień idzie nagranie Elevator, które jest jednym z trzech utworów znanych z ich debiutu. Odświeżona wersja prezentuje się z jak najlepszej strony choć brak tu jakiś zaskoczeń, ale chyba też nie o to chodziło. Przypuszczam, że muzycy chcieli przypomnieć kilka swoich starych kompozycji bez zbędnego majstrowania przy ich wnętrzościach. Na szczęście nie uroniono ani kropli z klielicha jej przebojowości.
Gdyby ktoś zastanawiał się jak zespół radzi sobie z materią naszego rodzimego języka, to odpowiedź przynosi kolejne nagranie jakim jest Puszka. Cieszy mnie gdy rodzimi artyści nie uciekają przed zawiłościami naszego języka bowiem co by nie mówić rezygnując ze śpiewania w ojczystym języku upośledzamy nieco siłę przekazu. Wiem, że język angielski jest językiem międzynarodowym, a i lepiej otwiera drzwi do kariery, ale nie oszukujmy się, ilu wykonawców takowe kariery zrobiło? Zresztą nic nie stoi na przeszkodzie by nagrywać albumy tak na rynek polski jak i zagraniczny. Wracając jednak do samej kompozycji to jest ona hołdem dla Bogusia Michalonka, z którym to muzycy Blitzkrieg tworzyli formację Cinema. Nad całością unosi się jakiś taki orwelowski duch, który dobrze wpisuje się w klimat otaczającej nas rzeczywistości. Sama fraza odkodowany świat, myśli wciąż brak wwierca się w mózg i rezonuje w człowieku jeszcze długo po wybrzmieniu ostatnich nut. Z powodzeniem utwór ten mogłyby zaadaptować do swego repertuaru tak Made In Poland, The Shipyard jak i Agressiva 69. Każda z tych grup z pewnością odcisnęłaby na nim swój emblemat wydobywając na wierzch cechy swego charakterystycznego stylu.
Ciekawym utworem jest też kompozycja Good Times. To jeden z tych pechowców, dla którego zabrakło miejsca na debiucie. Wtedy emanował z niego zbytni optymizm przez co odstawiono go na boczny tor. W swej nowej, mroczniejszej odsłonie spokojnie mógłby zasilić skład "Holy War". Wybrano go zresztą na singla promującego to najnowsze wydawnictwo i zilustrowano ciekawym teledyskiem.  


Remarque to kolei jedna z pierwszych kompozycji zespołu, którą pamiętać mogą ci, którzy znają zawartość winyla "Jarocin 88". Tego nagrania również brak na debiucie stąd jego przypomnienie niezwykle podnosi rangę tego wydawnictwa.
Na koniec za sprawą King Of The Castele oraz In Cold Blood powracamy jeszcze raz do debiutanckiej płyty sprzed niemal trzydziestu lat. Odświeżona wersja pierwszej z nich powstała specjalnie na potrzeby ubiegłorocznej edycji festiwalu Castle Party. Podobnie jak w przypadku kompozycji Elevator także tutaj obyło się bez większych ingerencji w strukturę utworu. Wszystkie elementy są na swoich miejscach więc dawni fani nie muszą rwać włosów z głowy. Zainteresowanych odkrywaniem niuansów odsyłam do płyt.

Blitzkrieg powrócił. Szkoda, że ich losy potoczyły się tak jak się potoczyły przez co stracili szansę by odegrać znaczącą rolę w historii rodzimej muzyki. Dobrze jednak, że za sprawą EP-ki postanowili się przypomnieć tak starym fanom jak i młodemu pokoleniu. Miejmy nadzieję, że tym razem zapisywanie kolejnych kart historii pójdzie im o wiele sprawniej, a i może dadzą jeszcze radę zawstydzić kilka rodzimych kapel. Tego im życzę, a w oczekiwaniu na nowy album odświeże sobie zawartość płyty "Holy War" i popuszczę wodzę wyobraźni rozmyślając nad tym co by było gdyby historia potoczyłaby się nieco inaczej.

Jakub Karczyński

05 maja 2020

MUZYCZNE SMAKI WIOSNY

W tym roku mamy wyjątkowo piękną wiosnę. Nie musieliśmy też czekać na nią szczególnie długo, a i majówka miała pewien potencjał. Szkoda więc, że za sprawą pandemii szlag wziął wszystkie plany towarzyskie na ten czas. Nawet urokami natury nie dane nam będzie nacieszyć się tak jak ona na to zasługuje. Zamknięci w czterech ścianach staramy się jakoś zachować resztki normalności i nie zwariować w tym chorym świecie. Dobrze, że choć kultura trzyma nas przy zdrowych zmysłach. Szkoda tylko, że artyści w związku z taką, a nie inną sytuacją dostają zdrowo po tyłkach. Wiem, nie oni jedyni, ale i tak żal wszystkich tych koncertów, spektakli, seansów kinowych, na które to ostrzyliśmy sobie zęby. Nie pozostaje nam nic innego jak skorzystać z dobrodziejstwa własnych zapasów kulturalnych lub też śledzić to co artyści prezentują na swoich profilach w mediach społecznościowych.

Wiosna to też czas gdy wracamy do płyt, które nam się z tą porą kojarzą. Pierwsze co mi przychodzi do głowy to grupa Talk Talk i ich album "The Colour Of Spring" (1986), ale odkąd odszedł od nas Mark Hollis, to jakoś ciężko mi radować się tym dźwiękami. Wiosna okryła się w tym przypadku żałobnym kirem i ani myśli rozchmurzyć swe lico. Drugim albumem jakim wcześniej witałem tę porę roku był "Seasons End" (1989) grupy Marillion. Pierwszy album pod wokalnym dowództwem Steve'a Hogartha, który to Tomek Beksiński niemal rozszarpał na strzępy nie mogąc pogodzić się z odejściem Fisha. Doceniał muzykę, ale nijak nie mógł zaakceptować nowego nabytku wokalnego, którego głos uważał za przeciętny i bardzo amerykański. Osobiście nie przeżywałem tego typu rozterek bowiem gdy zainteresowałem się muzyką grupy, Fisha już dawno nie było w zespole, a ja polubiłem Marillion w obu wcieleniach. Album "Seasons End" był mi niezwykle bliski w czasach moich studiów stąd też do dziś dnia mam do niego sentyment, w przeciwieństwie do rocka progresywnego, którego to słuchanie zarzuciłem jakiś czas temu. Chyba straciłem do niego serce, a przynajmniej do jego współczesnych inkarnacji. Mniejsza jednak o to. Dziś wszak szukamy dobrej płyty by godnie przywitać wiosnę i przy okazji przemodelować nieco ten wyświechtany kanon. Gdzież więc szukać ratunku?

Jeśli muzyka na wiosnę, to musi być to coś ożywczego, coś co dobrze nastraja i pozwala z optymizmem wypatrywać przyszłości. Zwłaszcza ten ostatni aspekt w dzisiejszych czasach jest nie do przecenienia. Nie wiem jak wy, ale osobiście lubię się odprężyć przy muzyce folkowej stąd też chcąc dać odpocząć tak głowie jak i uszom, sięgam czasem po nieco subtelniejsze dźwięki. Mistrzami w tym względzie jest grupa Clannad, która niestety kończy właśnie swą karierę więc tym bardziej cieszę się, że udało mi się zobaczyć przed laty jeden z ich koncertów. Niesamowite wrażenia i masa wspomnień, do których z przyjemnością powracam. Ten irlandzki zespół najbardziej kojarzony jest z albumem "Legend" (1984), który to jednocześnie był ścieżką dźwiękową do serialu "Robin z Sherwood". Zarówno serial jak i muzyka to prawdziwy majstersztyk jednak to nie o nich dziś chciałem napisać. Waszą uwagę chciałbym zwrócić na album nieco wcześniejszy, do którego docierają tylko najzagorzalsi wielbiciele grupy. "Crann Ull" (1980) bo o nim mowa, to dzieło równie wspaniałe choć niepomiernie mniej znane niż wspomniany "Legend". Nie sugerujcie się jednak ocenami na Allmusic bo przyznanie temu albumowi 2,5 gwiazdki w skali pięciopunktowej to jakaś kpina. "Crann Ull" to piąty krążek w dorobku Clannad, a zarazem pierwszy na którym możemy usłyszeć młodszą siostrę Máire - Eithne znaną bardziej jako Enya. Jeśli ktoś zachodzi w głowę co oznacza tytuł płyty, to spieszę wyjaśnić, że skrywa się pod nim słowo jabłoń. "Crann Ull" poznałem jeszcze za sprawą kasety magnetofonowej, którą to otrzymałem od licealnego kolegi. Pożyczył ją od swojego znajomego i przekazał mi, abym posłuchał sobie tych dźwięków. Pamiętam, że byłem wtedy chory i poza przepisywaniem notatek z zeszytów nie za bardzo miałem co robić. Gdy wieczorem włączyłem ten album poczułem, że oto doświadczam jakiejś magii. Muzyka bowiem wniknęła we mnie z całą swą mocą i zakotwiczyła niczym statek w porcie. Piękne folkowe pieśni wyśpiewywane przez zespół skradły moją percepcję do tego stopnia, że nawet podjąłem próbę nauczenia się tekstu jednej z kompozycji, który to zapisany był w języku gaelickim. Nie wiem z jakim skutkiem, ale do dziś dnia pamiętam te słowa. Co do muzyki, to jest w niej jakaś niewytłumaczalna siła, a i szczypta melancholii, która sprawia, że nie sposób oderwać się od głośnika. Doskonale sprawdzi się tak wczesną wiosną, późnym latem jak i w pierwszych dniach jesieni. Polecam spróbować.

Jakub Karczyński