05 maja 2020

MUZYCZNE SMAKI WIOSNY

W tym roku mamy wyjątkowo piękną wiosnę. Nie musieliśmy też czekać na nią szczególnie długo, a i majówka miała pewien potencjał. Szkoda więc, że za sprawą pandemii szlag wziął wszystkie plany towarzyskie na ten czas. Nawet urokami natury nie dane nam będzie nacieszyć się tak jak ona na to zasługuje. Zamknięci w czterech ścianach staramy się jakoś zachować resztki normalności i nie zwariować w tym chorym świecie. Dobrze, że choć kultura trzyma nas przy zdrowych zmysłach. Szkoda tylko, że artyści w związku z taką, a nie inną sytuacją dostają zdrowo po tyłkach. Wiem, nie oni jedyni, ale i tak żal wszystkich tych koncertów, spektakli, seansów kinowych, na które to ostrzyliśmy sobie zęby. Nie pozostaje nam nic innego jak skorzystać z dobrodziejstwa własnych zapasów kulturalnych lub też śledzić to co artyści prezentują na swoich profilach w mediach społecznościowych.

Wiosna to też czas gdy wracamy do płyt, które nam się z tą porą kojarzą. Pierwsze co mi przychodzi do głowy to grupa Talk Talk i ich album "The Colour Of Spring" (1986), ale odkąd odszedł od nas Mark Hollis, to jakoś ciężko mi radować się tym dźwiękami. Wiosna okryła się w tym przypadku żałobnym kirem i ani myśli rozchmurzyć swe lico. Drugim albumem jakim wcześniej witałem tę porę roku był "Seasons End" (1989) grupy Marillion. Pierwszy album pod wokalnym dowództwem Steve'a Hogartha, który to Tomek Beksiński niemal rozszarpał na strzępy nie mogąc pogodzić się z odejściem Fisha. Doceniał muzykę, ale nijak nie mógł zaakceptować nowego nabytku wokalnego, którego głos uważał za przeciętny i bardzo amerykański. Osobiście nie przeżywałem tego typu rozterek bowiem gdy zainteresowałem się muzyką grupy, Fisha już dawno nie było w zespole, a ja polubiłem Marillion w obu wcieleniach. Album "Seasons End" był mi niezwykle bliski w czasach moich studiów stąd też do dziś dnia mam do niego sentyment, w przeciwieństwie do rocka progresywnego, którego to słuchanie zarzuciłem jakiś czas temu. Chyba straciłem do niego serce, a przynajmniej do jego współczesnych inkarnacji. Mniejsza jednak o to. Dziś wszak szukamy dobrej płyty by godnie przywitać wiosnę i przy okazji przemodelować nieco ten wyświechtany kanon. Gdzież więc szukać ratunku?

Jeśli muzyka na wiosnę, to musi być to coś ożywczego, coś co dobrze nastraja i pozwala z optymizmem wypatrywać przyszłości. Zwłaszcza ten ostatni aspekt w dzisiejszych czasach jest nie do przecenienia. Nie wiem jak wy, ale osobiście lubię się odprężyć przy muzyce folkowej stąd też chcąc dać odpocząć tak głowie jak i uszom, sięgam czasem po nieco subtelniejsze dźwięki. Mistrzami w tym względzie jest grupa Clannad, która niestety kończy właśnie swą karierę więc tym bardziej cieszę się, że udało mi się zobaczyć przed laty jeden z ich koncertów. Niesamowite wrażenia i masa wspomnień, do których z przyjemnością powracam. Ten irlandzki zespół najbardziej kojarzony jest z albumem "Legend" (1984), który to jednocześnie był ścieżką dźwiękową do serialu "Robin z Sherwood". Zarówno serial jak i muzyka to prawdziwy majstersztyk jednak to nie o nich dziś chciałem napisać. Waszą uwagę chciałbym zwrócić na album nieco wcześniejszy, do którego docierają tylko najzagorzalsi wielbiciele grupy. "Crann Ull" (1980) bo o nim mowa, to dzieło równie wspaniałe choć niepomiernie mniej znane niż wspomniany "Legend". Nie sugerujcie się jednak ocenami na Allmusic bo przyznanie temu albumowi 2,5 gwiazdki w skali pięciopunktowej to jakaś kpina. "Crann Ull" to piąty krążek w dorobku Clannad, a zarazem pierwszy na którym możemy usłyszeć młodszą siostrę Máire - Eithne znaną bardziej jako Enya. Jeśli ktoś zachodzi w głowę co oznacza tytuł płyty, to spieszę wyjaśnić, że skrywa się pod nim słowo jabłoń. "Crann Ull" poznałem jeszcze za sprawą kasety magnetofonowej, którą to otrzymałem od licealnego kolegi. Pożyczył ją od swojego znajomego i przekazał mi, abym posłuchał sobie tych dźwięków. Pamiętam, że byłem wtedy chory i poza przepisywaniem notatek z zeszytów nie za bardzo miałem co robić. Gdy wieczorem włączyłem ten album poczułem, że oto doświadczam jakiejś magii. Muzyka bowiem wniknęła we mnie z całą swą mocą i zakotwiczyła niczym statek w porcie. Piękne folkowe pieśni wyśpiewywane przez zespół skradły moją percepcję do tego stopnia, że nawet podjąłem próbę nauczenia się tekstu jednej z kompozycji, który to zapisany był w języku gaelickim. Nie wiem z jakim skutkiem, ale do dziś dnia pamiętam te słowa. Co do muzyki, to jest w niej jakaś niewytłumaczalna siła, a i szczypta melancholii, która sprawia, że nie sposób oderwać się od głośnika. Doskonale sprawdzi się tak wczesną wiosną, późnym latem jak i w pierwszych dniach jesieni. Polecam spróbować.

Jakub Karczyński
 

2 komentarze:

  1. O Clannad pisaliśmy i jeszcze napiszemy... To niesamowita muzyka, pamiętam Tomasza jak lansował Macalę i Magical Ring... Niemniej muzykę z Robina też bardzo lubimy. W Biedronce można było nabyć jedną z ich płyt. Zazdrościmy koncertu... Pozdrowienia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Osobiście najbardziej cenię sobie te wczesne albumy w twórczości Clannad, zanim jeszcze pożenili folk z popem. Niemniej jakiej płyty by nie chwycić to trudno trafić na taką, która by rozczarowała słuchacza. Szkoda, że ich historia dobiega już końca. Na szczęście pozostawili nam mnóstwo płyt, po które sięgać będą kolejne pokolenia słuchaczy. Aż zazdroszczę im tych muzycznych odkryć. Pozdrawiam.

      Usuń