Minęło już trzynaście lat odkąd ostatni raz widziałem Legendarne Różowe Kropki w przestrzeni klubowej. Szmat czasu. O tym jak wiele się w tym czasie zmieniło niech świadczy fakt, że na tamtym koncercie zdjęcia robiłem małym aparatem cyfrowym, a w kieszeni miałem telefon, który nawet jeszcze nie śnił o Internecie. W walentynkowy piątek 2020 roku, celowałem już w kierunku sceny smartfonem za pomocą, którego mogę zamówić pizzę, opłacić rachunki jak i zakupić sobie bilet na koncert. Jedyne czego nie mogę, to wykonać porządnego zdjęcia na klubowych koncertach bowiem aparaty zamontowane w telefonach po prostu nie nadają się do zadań tego typu. Poza technologią, zmieniła się także nieco fizjonomia samego Edwarda, skład zespołu (brak Nielsa Van Hoornblowera - sax) oraz muzyka jaką grupa zaprezentowała na swym ostatnim albumie zatytułowanym "Angel In Detail" (2019).
Jeśli ktoś spodziewał się usłyszeć przekrojowy materiał z przebogatej dyskografii grupy, to mógł poczuć coś na kształt rozczarowania bowiem muzycy największy nacisk położyli na swój najnowszy materiał. Może to nieco dziwić gdy zestawi się to z nazwą trasy, która przebiega pod szyldem "40th Anniversary Tour". Nie ma jednak co kręcić nosem bo i nowe dźwięki pięknie wypełniły tak klubową przestrzeń jak i uszy zgromadzonych. Tych ostatnich było nie więcej jak trzysta osób stąd też klub nie pękał w szwach. Przyszli ci, którzy mieli przyjść. Najbardziej wtajemniczeni, dla których świat Legendarnych Różowych Kropek jest zapowiedzią wyprawy w nieznane. I tak też w istocie jest z ich koncertami. Mając tak bogatą dyskografię obejmującą blisko pięćdziesiąt studyjnych płyt, można podążyć w dowolnym kierunku trochę więc szkoda, że wyprawy w przeszłość były wyłącznie incydentalne. Ograniczyły się do pojedynczych nagrań z takich płyt jak "Chemical Playschool 19 & 20" (2016), "Chemical Playschool 8 & 9" (2000), "The Maria Dimension" (1991). Jedynie album "The Crushed Velvet Apocalypse" (1990) zaprezentowano w dwóch odsłonach. Trzonem koncertu jak już wspomniałem był album "Angel In Detail", który zakupiłem chwilę przed koncertem. Niestety jego zawartość była dla mnie wciąż jeszcze owiana tajemnicą stąd też dopiero po prześledzeniu rozpiski koncertowej zorientowałem się, że to właśnie on grał pierwsze skrzypce tego wieczora. Pomimo że był to mój pierwszy kontakt z zawartością tej płyty, to wiele utworów utkwiło mi w pamięci, co tylko dobrze o nich świadczy. Z pewnością na wyróżnienie zasłużyły Happy Brighday Mr President, Maid To Measure, The Photographer czy zwieńczenie albumu w postaci nagrania Red Flag. Zwłaszcza dwie ostatnie kompozycje to prawdziwe cream de la cream tego albumu, którym zachwycam się obecnie w zaciszu mieszkania.
Wszystkie utwory przyjmowane były z entuzjazmem, ale pewne nagrania cieszyły się większym uznaniem niż inne. Jak nietrudno się domyślić, chodzi o nagrania ze głębokiej przeszłości jak choćby Disturbance z uwielbianej płyty "The Maria Dimension". Żal nieco, że był to jedyny fragment z tej niesamowitej płyty. Gdyby sięgnęli po utwór Belladonna przypuszczam, że publiczność oszalałaby ze szczęścia. Niestety tak się nie stało. Na otarcie łez otrzymaliśmy za to Just A Lifetime z równie cenionego "The Crushed Velvet Apocalypse". Moją uwagę zwróciło także nagranie Real World, które to w partiach gitarowych przywodziło mi na myśl muzykę Ennio Morricone stworzoną do obrazu "Pewnego razu na dzikim zachodzie". Chodzi o kompozycję Man With A Harmonica. Polecam porównać sobie te dwa utwory i poszukać elementów, które je ze sobą łączą. Jeśli już jesteśmy przy westernach, muzyce Legendarnych Różowych Kropek to siłą rzeczy musi paść to nazwisko. Tak, właśnie to. Tomasz Beksiński, bo to właśnie jemu zawdzięczamy to, że muzyka tego zespołu zyskała w naszym kraju taką popularność. Gdy zagłębiałem się w nową twórczość Kropek, zastanawiałem się jak dziś odbierałby te dźwięki Tomek. Czy zaakceptowałby obecne oblicze i kierunek w jakim zmierza grupa czy może kręciłby nosem i tęsknie wzdychał do przeszłości. Tego już się niestety nie dowiemy, choć gdy tak słucham sobie tej nowej płyty to myślę, że jest tam kilka takich miejsc, gdzie Tomek mógłby zakotwiczyć. Choćby takie Red Flag czy Isle Of Sighs. Odłóżmy jednak to gdybanie na bok i wróćmy do koncertu. Chyba nie tylko mnie wydawał się on nieco za krótki. W podstawowym secie zmieściło się jedenaście nagrań, ale publiczności wciąż było mało więc wywołaliśmy grupę na bis. W nagrodę otrzymaliśmy nie byle co, bo nagranie Hellsville. I gdy już powietrze wypełniło się entuzjazmem, a publiczność zaczęła snuć plany dalszej muzycznej podróży, grupa pokłoniła się i zeszła ze sceny by już na nią nie powrócić.
Tak też zakończył się ten niezwykły spektakl, pozostawiając nas z uczuciem lekkiego niedosytu. Cóż poradzić? Nie każdy koncert jest koncertem naszych życzeń. Trzeba więc przyjmować to co nam ofiarowują i cieszyć się tym, zamiast emocjonować się alternatywnymi scenariuszami, którym nie dane było się urzeczywistnić w naszym wariancie życia. Jest więc jeszcze o czym marzyć, jest więc o czym jeszcze śnić. Do zobaczenia zatem w tej lub w innej wersji rzeczywistości wg Różowych Kropek.
Wszystkie utwory przyjmowane były z entuzjazmem, ale pewne nagrania cieszyły się większym uznaniem niż inne. Jak nietrudno się domyślić, chodzi o nagrania ze głębokiej przeszłości jak choćby Disturbance z uwielbianej płyty "The Maria Dimension". Żal nieco, że był to jedyny fragment z tej niesamowitej płyty. Gdyby sięgnęli po utwór Belladonna przypuszczam, że publiczność oszalałaby ze szczęścia. Niestety tak się nie stało. Na otarcie łez otrzymaliśmy za to Just A Lifetime z równie cenionego "The Crushed Velvet Apocalypse". Moją uwagę zwróciło także nagranie Real World, które to w partiach gitarowych przywodziło mi na myśl muzykę Ennio Morricone stworzoną do obrazu "Pewnego razu na dzikim zachodzie". Chodzi o kompozycję Man With A Harmonica. Polecam porównać sobie te dwa utwory i poszukać elementów, które je ze sobą łączą. Jeśli już jesteśmy przy westernach, muzyce Legendarnych Różowych Kropek to siłą rzeczy musi paść to nazwisko. Tak, właśnie to. Tomasz Beksiński, bo to właśnie jemu zawdzięczamy to, że muzyka tego zespołu zyskała w naszym kraju taką popularność. Gdy zagłębiałem się w nową twórczość Kropek, zastanawiałem się jak dziś odbierałby te dźwięki Tomek. Czy zaakceptowałby obecne oblicze i kierunek w jakim zmierza grupa czy może kręciłby nosem i tęsknie wzdychał do przeszłości. Tego już się niestety nie dowiemy, choć gdy tak słucham sobie tej nowej płyty to myślę, że jest tam kilka takich miejsc, gdzie Tomek mógłby zakotwiczyć. Choćby takie Red Flag czy Isle Of Sighs. Odłóżmy jednak to gdybanie na bok i wróćmy do koncertu. Chyba nie tylko mnie wydawał się on nieco za krótki. W podstawowym secie zmieściło się jedenaście nagrań, ale publiczności wciąż było mało więc wywołaliśmy grupę na bis. W nagrodę otrzymaliśmy nie byle co, bo nagranie Hellsville. I gdy już powietrze wypełniło się entuzjazmem, a publiczność zaczęła snuć plany dalszej muzycznej podróży, grupa pokłoniła się i zeszła ze sceny by już na nią nie powrócić.
Tak też zakończył się ten niezwykły spektakl, pozostawiając nas z uczuciem lekkiego niedosytu. Cóż poradzić? Nie każdy koncert jest koncertem naszych życzeń. Trzeba więc przyjmować to co nam ofiarowują i cieszyć się tym, zamiast emocjonować się alternatywnymi scenariuszami, którym nie dane było się urzeczywistnić w naszym wariancie życia. Jest więc jeszcze o czym marzyć, jest więc o czym jeszcze śnić. Do zobaczenia zatem w tej lub w innej wersji rzeczywistości wg Różowych Kropek.
Jakub Karczyński