Foto: Jakub Karczyński |
W ostatnich latach udało mi się nadrobić koncertowe zaległości w muzyce o jakiej rozpisuję się na łamach "Czarnych słońc". Moi bohaterowie nad wyraz ochoczo odwiedzali nasz kraj więc grzechem byłoby nie zobaczyć takich tuzów jak choćby Fields Of The Nephilim czy Bauhaus. Jednym z moich niespełnionych marzeń było uczestnictwo w koncercie grupy Clan Of Xymox. Wiedziałem, że co jakiś czas można było ich zobaczyć na festiwalu Castle Party, ale jakoś nigdy się nie złożyło bym tam dotarł. Gdy więc gruchnęła wieść o tym, że Clan Of Xymox zagra we Wrocławiu, wiedziałem, że w żaden sposób nie mogę przepuścić takiej okazji. Pozostało więc jak najszybciej zakupić bilet i ogarnąć kwestię transportu. Szczęśliwym zrządzeniem losu na ten koncert wybierał się też mój znajomy, a że miał akurat jedno wolne miejsce w aucie to skwapliwie skorzystałem z takiej okazji. W drodze do stolicy Dolnego Śląska odświeżaliśmy sobie starsze jak i nowsze płyty Clan Of Xymox. Nie miałem większych oczekiwań co do repertuaru, no może z wyjątkiem jednego. Marzyło mi się by zagrali coś z płyty "Twist Of Shadows" (1989), którą to uwielbiam bezgranicznie. Szanse na to były bardzo znikome stąd też nie rozbudzałem nadmiernie swoich nadziei by smak rozczarowania nie przesłonił mi całokształtu wrażeń. Już samo uczestnictwo w koncercie tej legendarnej grupy było dla mnie niesamowitym przeżyciem.
Do Wrocławia powiodła nas trasa S5, dzięki czemu podróż odbyła się w naprawdę ekspresowym tempie. Pod samym klubem A5, do którego przeniesiono koncert nie było specjalnego tłoku bowiem z uwagi na dość mroźną aurę, wszyscy fani wyczekiwali już swych ulubieńców w środku. Hala A5 nie jest może idealnym miejscem na koncerty, ale mieści zdecydowanie więcej osób niż Stary Klasztor, w którym to pierwotnie planowano zorganizować to wydarzenie. Zyskaliśmy większą przestrzeń, ale odbyło się to kosztem nastrojowości. Zważywszy jednak na ogromne zainteresowanie koncertem Clan Of Xymox, nie było innego wyjścia jak przenieść ten występ do większego obiektu.
Gdy z głośników popłynęło intro z utworu Stranger nikt już chyba nie miał wątpliwości, że oto za moment na scenę wkroczą oni, legendarni Clan Of Xymox. Wiem, że moja ekscytacja jest na wyrost bo z pierwotnego składu pozostał tylko Ronny Moorings, ale to i tak nie umniejszało w żaden sposób mojej radości. Pewnym rozczarowaniem był jednak fakt, że na scenę wraz z panami nie wkroczyła Mojca Zugna. Ta słoweńska basistka i projektantka okładek może pochwalić się już blisko trzydziestoletnim stażem. Brała bowiem udział w nagrywaniu dwóch albumów pod szyldem Xymox - "Metamorphosis" (1992) i "Headclouds" (1993). Żal więc, że nie pojawiła się we Wrocławiu.
Foto: Jakub Karczyński |
Clan Of Xymox zaprezentowali się więc w typowo męskiej odsłonie i jako się rzekło, rozpoczęli swój występ od nagrania Stranger, będącego ozdobą ich debiutu z 1985 roku. Z pewnością serca fanów w tym momencie zabiły żywiej bowiem co by nie mówić to właśnie te pierwsze albumy w dorobku grupy cieszą się największą estymą i poważaniem. Na szczęście i w późniejszych latach trafiły się rzeczy godne uwagi jak choćby nagranie Jasmine And Rose, mój faworyt z płyty "Creatures" (1999). Przyznam, że nawet nie marzyłem o tym by usłyszeć je tego wieczora. Poziom ekscytacji rósł więc niesamowicie szybko. Zanim zdążyłem złapać oddech z głośników już sączyło się Louise, jeden z piękniejszych fragmentów z kultowej "Medusy" (1986). Nieco żal, że grupa nie nawiązuje już w swej muzyce do tak nastrojowych klimatów bo z pewnością wciąż jest zapotrzebowanie na takie dźwięki. Obecnie więcej w muzyce grupy głośnych syntezatorowych brzmień, o czym przekonaliśmy się tego wieczora za sprawą wyciągu z albumu "In Love We Trust" (2009). Emily jak i Hail Mary kąsały nasze uszy dość bezpardonowo. Zdecydowanie lepszym pomysłem byłoby sięgnięcie po inne utwory z tejże płyty jak choćby Sea Of Doubt czy Morning Glow. No, ale wiadomo, że koncert rządzi się swoimi prawami, a ilu widzów tyle list życzeń. "Days Of Black" (2017), czyli ostatni album grupy, reprezentowały we Wrocławiu zaledwie dwa nagrania - Leave Me Be oraz singlowe Loneliness. Przyjęto je ciepło, ale bez takiego entuzjazmu jaki towarzyszył nagraniom z pierwszych dwóch płyt. Po nich Ronny zapowiedział premierową kompozycję mającą zwiastować nadejście nowego albumu. Premierowe wykonanie poprzedził apel i zarazem prośba o to by powstrzymać się przed nagrywaniem. Jak można się domyślić, nie wszyscy uszanowali wolę lidera, stąd też już następnego dnia materiał był dostępny na YouTube. Jak wypada nowe nagranie? She z pewnością nie zdetronizuje dawnych hitów, a na tle obecnej twórczości grupy wypada dość przyzwoicie. Nie wzbudza we mnie może jakiegoś wielkiego entuzjazmu, ale też daleki jestem od wieszania na nim psów. Single jak to single, nie zawsze dobrze oddają charakter albumu więc nie ma co prorokować na temat kierunków jak i jego zawartości. Najważniejsze, że publiczność entuzjastycznie przywitała nowego członka rodziny. Nie wnikam ile w tym kurtuazji, a ile szczerych reakcji. Na oceny przyjdzie jeszcze czas. Gdy już ucichła wrzawa i oklaski, nagle usłyszałem coś co przyjemnie połaskotało moją duszę, a gdy zrozumiałem, że to Obssesion z albumu "Twist Of Shadows" (1989), momentalnie dreszcz ekscytacji przeszedł mi po plecach. Choćby tylko dla tego jednego nagrania warto było przyjechać na ten koncert. Usłyszeć fragment z płyty swojego życia - bezcenne. W tym momencie było mi już wszystko jedno co pojawi się w dalszej części choć skrycie liczyłem na kontynuację tej podróży. Stało się jednak inaczej i zamiast kolejnych pereł z "Twist Of Shadows" usłyszeliśmy Muscoviet Mosquito znane z albumu "Subsequent Pleasure" (1983). Na dokładkę otrzymaliśmy jeszcze cudowne A Day, które to było ostatnim akordem programu. Po jego wybrzmieniu zespół zszedł ze sceny żegnając się z fanami. Nikt jednak nie myślał wypuszczać zespół z Wrocławia bez bisów.
Szczęśliwie nie kazali na siebie zbyt długo czekać i po chwili kontynuowaliśmy kurs wyznaczony przez utwór A Day. Cry In The Wind rozmiękczył chyba nawet najbardziej zatwardziałe serca, a i nie zdziwiłbym się gdyby komuś także łza wzruszenia zakręciła się w oku. Szkoda, że nastrój ten zburzył dość hałaśliwy In Love In Trust, w którym to natężenie głośności dawało momentami nieźle po uszach. Jest to niestety kolejny raz, gdy realizatorzy dźwięku zamiast zadbać o komfort słuchaczy, dorzucają decybeli do pieca jakby w myśl zasadzie, że im głośniej tym lepiej. Jeśli kto opuścił koncert wraz z ostatnimi dźwiękami A Day to pozbawił się też przyjemności wysłuchania Back Door, które to zakończyło pierwszy bis i jak się później okazało także dźwiękową podróż do lat 80. No, z jednym mały wyjątkiem.
Ci, którzy wytrwali, usłyszeli jeszcze na dokładkę This World, z albumu "Hidden Faces" (1997), którym to grupa powróciła na rynek pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Tam też pojawiła się kompozycja Going Round (z dopiskiem 97), mająca swój pierwowzór na płycie "Subsequent Pleasure". Nie ukrywam, że nie są to moi faworyci i z pewnością znalazłbym dla nich ciekawsze zastępstwo, ale cóż było robić. Przyjąłem te nagrania z całym dobrodziejstwem inwentarza. I gdy już wydawało się, że to definitywny koniec, zespół powrócił do nas na jeszcze jeden utwór. Farewell. Tytuł pasował jak ulał do okoliczności, choć szczerze mówiąc nie było to pożegnanie na jakie liczyłem. Nie zmienia to jednak mojej dobrej opinii o wrocławskim występie grupy. Oczywiście można ponarzekać na nagłośnienie i jego intensywność, ale odnoszę wrażenie, że jest to niejako standard, w przypadku koncertów na jakich ostatnio bywałem. Pocieszam się jednak tym, że po latach moja pamięć wyszlifuje i wypoleruje wszystkie nierówności i pozostawi mi w głowie kilka najpiękniejszych kadrów, do których z pewnością przyjemnie będzie powrócić.
Jakub Karczyński
PS Z góry przepraszam za kiepskiej jakości zdjęcia. Jeśli ktoś dysponuje lepszymi, a chciałby je udostępnić to chętnie zilustruję nimi niniejszy wpis.
Z płyty "Days Of Black" zagrali trzy utwory. Jako bodajże trzeci w secie był ganialny "Your Kiss"!
OdpowiedzUsuń