Długo
 biłem się z myślami czy w tym roku zabierać się za pisanie muzycznych 
podsumowań. Coś co było świetną zabawą, dziś stało się nudnym 
obowiązkiem, który sam na siebie nałożyłem. Z roku na rok mam przez to 
coraz mniej ochoty by tworzyć te TOP10 czy TOP5 jak miało to miejsce w 
ostatnim czasie. Nie jest wykluczone, że robię to po raz ostatni. 
Powodów jest kilka. Po pierwsze, nie gonię już za nowościami, nie mam w 
sobie takiego parcia na nowe albumy bo rzadko kiedy przynoszą mi one 
emocje, których szukam w muzyce. Stąd też częściej sięgam po albumy z 
minionych dekad i to właśnie tam odnajduję fragmenty swojej muzycznej 
duszy. I nie chodzi o to by w myśl zasady biadolić, że kiedyś to było 
lepiej, a dziś to tylko zalewa nas muzyczna tandeta. To nie prawda więc 
daleki jestem od ferowania tak stereotypowych sądów choć mógłbym bo i w 
tym roku nie natrafiłem na nic co wstrząsnęłoby posadami mego świata. 
Owszem było kilka bardzo udanych i pięknych płyt, ale nieco zabrakło by 
sięgnąć firmamentu. Jaki więc jest sens tworzenia podsumowań skoro z 
roku na rok coraz trudniej zebrać mi te dziesięć płyt, pod którymi 
mógłbym się z czystym sercem podpisać. Poza tym nie mam pewności czy 
kogoś te podsumowania jeszcze w ogóle interesują. Nie chce mi się tego 
robić dla idei więc jeśli nic się w tym temacie nie zmieni to zawieszę 
ten coroczny rytuał. 
Skoro
 jednak zdecydowałem się jeszcze w tym roku zatańczyć na tej scenie, to 
zerknijmy cóż wypełniało przestrzeń moich czterech kątów.
P Ł Y T Y  R O K U - 2 0 1 9 
1. M o d e r n  N a t u r e  "H o w  T o  L i v e"
 
Piękna jest tu
 nie tylko okładka, ale także to co się pod nią skrywa. Muzyka 
penetrująca tak różnorodne gatunki muzyczne, że aż nie wiem do której 
szufladki ją zaklasyfikować. Nie będę sobie jednak zawracał tym głowy bo
 przecież w muzyce nie to jest najważniejsze. Modern Nature tworzą 
muzykę nieskażoną żadnymi szablonami, trudno przewidzieć co za chwilę 
się wydarzy i właśnie to sprawia, że słucha się tej płyty z wypiekami na
 twarzy. Ta podróż przez światy utkane z jazzu, awangardy i 
alternatywnego rocka każe mi upatrywać w nich następców Radiohead. 
Takich albumów nie można lekceważyć, a już na pewno nie wolno ich 
przegapić. Żal więc, że branżowi dziennikarze nie zająknęli się na jej
 temat tworząc swoje podsumowania.
 
2. C i g a r e t t e s  A f t e r  S e x  "C r y"
 
Gdy
 nastawiłem ten album po raz pierwszy poczułem coś na kształt 
rozczarowania, że oto znów otrzymujemy taką powtórkę z rozrywki. Żadnych
 nowych rozwiązań, które dałyby nam wyobrażenie jaka przyszłość maluje 
się przed Cigarettes After Sex. Nie chciałbym by stali się zakładnikami 
własnego stylu i nagrywali wariacje na temat swego debiutu. Przy drugiej
 płycie można im jeszcze to wybaczyć, ale trzeci album będzie już takim 
rodzajem testu dla grupy. Tymczasem cieszmy się, że album "Cry" w niczym
 nie ustępuje swej poprzedniczce, jest równie zmysłowy, tajemniczy i 
czarowny. Miłośnicy brzmień spod znaku 4AD powinni wyryć sobie tę nazwę 
głęboko w sercu bo to są prawdziwi spadkobiercy tych brzmień, a nie 
współczesne grupy, które choć posiadają to szacowne logo na swych 
płytach to nie mają już nic wspólnego z muzyką, jaka wyniosła tę 
wytwórnie na szczyt.
3. P i x i e s  "B e n e a t h  T h e  E y r i e"
  
Dotychczas
 podchodziłem dość ostrożnie do muzyki tej grupy. Owszem, lubiłem 
pojedyncze nagrania, ale całe albumy jakoś mi nie wchodziły. Sięgnąłem 
jednak z ciekawości po ich najnowszą płytę zaintrygowany okładką i 
wpadłem niczym Alicja w głąb króliczej nory. To co znalazłem wewnątrz 
przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Jeśli fani kręcili nosem na 
poprzedni album, to tu absoultnie nie mają podstaw do takich zachowań. 
Mało tego, śmiem twierdzić, że to jedna z najlepszych płyt w ich 
dorobku, która może stanowić ważny drogowskaz dla ich następców. 
"Beneath The Eyrie" to album pozbawiony mielizn i wypełniaczy dzięki 
czemu słuchacz otrzymuje tylko to co najlepsze w muzyce Pixies. Esencję,
 z której można zaparzyć naprawdę pyszną herbatę. Esencję tak mocną, że 
starczy z pewnością na kilkanaście filiżanek.
 
 4. M a r k  L a n e g a n  B a n d  "S o m e b o d y ' s  K n o c k i n g"
   

 
Album
 "Somebody's Knocking" to z kolei największe zaskoczenie odkryte przeze 
mnie przed kilkoma tygodniami. To tylko dowodzi, że nie ma co się 
spieszyć z pisaniem podsumowań. Mark Lanegan to postać, którą oczywiście
 kojarzyłem, ale jakoś nie śledziłem zbyt uważnie jego kariery. Coś mnie
 jednak tknęło by posłuchać tej płyty. Pierwsze dźwięki nie zdradzały 
jeszcze tego piękna, które ukryto w sercu płyty, choć już przyjemnie 
łechatły moje ucho. Brudny, matowy głos Lanegana doskonale wpisuje się w
 te mroczne dźwięki i stanowi za świetnego przewodnika. Prowadzi nas po 
swojej muzycznej krainie pokazując nam swe różne oblicza. Raz odmalowane
 brudem bluesa innym razem zatopione w elektronice. Co ciekawe, wszystko
 brzmi niezwykle spójnie przez co nie musimy bać się jakiegoś rozdźwięku
 miedzy tym światami. Jeśli zapytacie mnie o najjaśniejszy punkt tej 
płyty to odpowiem, że w moim przypadku wypada on tam gdzie umieszczono 
kompozycję 
Playing Nero. Panie Lanegan kłaniam się panu w pas.
5. S o p h i e  Z e l m a n i  "S u n r i s e" 
Mówią,
 że aby polubić jazz trzeba do niego dojrzeć. Może coś w tym jest bo w 
ostatnim czasie jakoś chętniej zapuszczam się na te terytoria, dzięki 
czemu odkryłem coś tak absolutnie pięknego jak album "Sunrise". Tu 
również jak w przypadku Pixies zadziałała magia okładki, która pod 
powierzchnią skrywała niezgłębione pokłady zmysłowości, pięknych melodii
 i co tu dużo mówić, po prostu piękna. Od razu bięgnę uspokoić 
wszystkich tych, którzy na słowo jazz reagują w sposób alergiczny. Z 
tradycyjnym jazzem ta płyta nie ma wiele wspólnego, bardziej skłaniałbym
 się by szukać powiązań na teryroriach zarezerwowanych dla takich 
wykonawczyń jak Katie Melua. Album "Sunrise" działa na mnie niezwykle 
ożywczo, jest jak pierwsze oznaki wiosny, które niosą ze sobą obietnicę 
cieplejszych dni.  
L U C K Y  L O O S E R 
  
Low Roar "Ross"
W
 tej kategorii wybrałem niezwykle nastrojowy i bardzo poruszający album,
 o którym również można by napisać, że zachwyca od strony wizualnej, ale
 po co się powtarzać, wszak każdy kto ma oczy nie przejdzie obok takiej 
okładki obojętnie. Wrażlliwe serce nie odtrąci też i muzyki, która sączy
 się leniwie, ale przez tę swoją niespieszność, hipnotyzuje słuchacza i 
oplata go pajączyną dźwięków. Rzecz dla wrażliwców, którzy piękno 
odnajdują tam gdzie większość widzi nudę. Warto zapamiętać tę nazwę.  
Jakub Karczyński