31 stycznia 2020

KOLEKCJONERSKI PRZEPYCH

Nurtuje mnie pewna sprawa nad którą to rozmyślam od pewnego czasu. Temat jest prosty i z pewnością niejednemu z Was też chodził kiedyś po głowie. Jak to w tym życiu jest, czy lepiej mieć czegoś więcej czy mniej? Czy mając więcej jesteśmy bardziej szczęśliwi niż gdy mamy mniej? A może jest odwrotnie, im mniej mamy tym bardziej to doceniamy, szanujemy i czerpiemy z tego o wiele więcej radości. Pytania owe można odnieść do wielu spraw, ale jako że jest to blog o kolekcjonowaniu płyt postanowiłem zawęzić tę kwestię do wspomnianych nośników.

Zatem jak uważacie, lepiej mieć więcej czy mniej płyt w swojej kolekcji? Pewnie niejednemu z nas marzyła się kiedyś kolekcja płyt dorównująca ilości woluminów w Bibliotece Aleksandryjskiej, ale z czasem gdy kolekcje się rozrastają przychodzi taki moment, że trzeba zadać sobie kilka istotnych pytań. Po pierwsze, gdzie się z tym wszystkim pomieścić? Po drugie i chyba bardziej istotne, ile z tych albumów jest w faktycznym użyciu, a ile zbiera już tylko i wyłącznie kurz?  Zapewne nie tylko ja, mam w swojej kolekcji płyty, które cenię, ale których już nie słucham. Pozbyć się jednak ich nie potrafię bo a nuż najdzie mnie kiedyś na nie ochota, ale ochota nie nadchodzi. Postanowiłem jednak uważniej przyglądać się temu co kupuję by nie wpaść w pułapkę kompulsywnego nabywania płyt. Obserwuję ten problem u co poniektórych zbieraczy płyt, którzy w miesiącu potrafią nabywać po siedemdziesiąt płyt. Niby fajnie, ale kiedy znaleźć czas na ich przesłuchanie? I tu właśnie dotykamy najważniejszego elementu. Czas. Życie przecież nie składa się tylko z chwil, w których to słuchamy sobie muzyki. Mamy też wiele innych rzeczy na głowie, a doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny. Kiedy tu więc znaleźć chwilę by posłuchać tych wszystkich płyt? Stąd też bliższe są mi idee minimalizmu niż popadania w przepych. Ostatnio usłyszałem od mojego znajomego, że jego babcia pamiętająca czasy wojny mawiała, że w życiu trzeba kolekcjonować wspomnienia, a nie przedmioty. Niby rzecz oczywista, ale ilu z nas się do tego tak naprawdę stosuje?

Jakub Karczyński

28 stycznia 2020

PODSUMOWANIE ROKU 2019

Długo biłem się z myślami czy w tym roku zabierać się za pisanie muzycznych podsumowań. Coś co było świetną zabawą, dziś stało się nudnym obowiązkiem, który sam na siebie nałożyłem. Z roku na rok mam przez to coraz mniej ochoty by tworzyć te TOP10 czy TOP5 jak miało to miejsce w ostatnim czasie. Nie jest wykluczone, że robię to po raz ostatni. Powodów jest kilka. Po pierwsze, nie gonię już za nowościami, nie mam w sobie takiego parcia na nowe albumy bo rzadko kiedy przynoszą mi one emocje, których szukam w muzyce. Stąd też częściej sięgam po albumy z minionych dekad i to właśnie tam odnajduję fragmenty swojej muzycznej duszy. I nie chodzi o to by w myśl zasady biadolić, że kiedyś to było lepiej, a dziś to tylko zalewa nas muzyczna tandeta. To nie prawda więc daleki jestem od ferowania tak stereotypowych sądów choć mógłbym bo i w tym roku nie natrafiłem na nic co wstrząsnęłoby posadami mego świata. Owszem było kilka bardzo udanych i pięknych płyt, ale nieco zabrakło by sięgnąć firmamentu. Jaki więc jest sens tworzenia podsumowań skoro z roku na rok coraz trudniej zebrać mi te dziesięć płyt, pod którymi mógłbym się z czystym sercem podpisać. Poza tym nie mam pewności czy kogoś te podsumowania jeszcze w ogóle interesują. Nie chce mi się tego robić dla idei więc jeśli nic się w tym temacie nie zmieni to zawieszę ten coroczny rytuał. 

Skoro jednak zdecydowałem się jeszcze w tym roku zatańczyć na tej scenie, to zerknijmy cóż wypełniało przestrzeń moich czterech kątów.


P Ł Y T Y  R O K U - 2 0 1 9


1. M o d e r n  N a t u r e  "H o w  T o  L i v e"


Piękna jest tu nie tylko okładka, ale także to co się pod nią skrywa. Muzyka penetrująca tak różnorodne gatunki muzyczne, że aż nie wiem do której szufladki ją zaklasyfikować. Nie będę sobie jednak zawracał tym głowy bo przecież w muzyce nie to jest najważniejsze. Modern Nature tworzą muzykę nieskażoną żadnymi szablonami, trudno przewidzieć co za chwilę się wydarzy i właśnie to sprawia, że słucha się tej płyty z wypiekami na twarzy. Ta podróż przez światy utkane z jazzu, awangardy i alternatywnego rocka każe mi upatrywać w nich następców Radiohead. Takich albumów nie można lekceważyć, a już na pewno nie wolno ich przegapić. Żal więc, że branżowi dziennikarze nie zająknęli się na jej temat tworząc swoje podsumowania.

 2. C i g a r e t t e s  A f t e r  S e x  "C r y"



Gdy nastawiłem ten album po raz pierwszy poczułem coś na kształt rozczarowania, że oto znów otrzymujemy taką powtórkę z rozrywki. Żadnych nowych rozwiązań, które dałyby nam wyobrażenie jaka przyszłość maluje się przed Cigarettes After Sex. Nie chciałbym by stali się zakładnikami własnego stylu i nagrywali wariacje na temat swego debiutu. Przy drugiej płycie można im jeszcze to wybaczyć, ale trzeci album będzie już takim rodzajem testu dla grupy. Tymczasem cieszmy się, że album "Cry" w niczym nie ustępuje swej poprzedniczce, jest równie zmysłowy, tajemniczy i czarowny. Miłośnicy brzmień spod znaku 4AD powinni wyryć sobie tę nazwę głęboko w sercu bo to są prawdziwi spadkobiercy tych brzmień, a nie współczesne grupy, które choć posiadają to szacowne logo na swych płytach to nie mają już nic wspólnego z muzyką, jaka wyniosła tę wytwórnie na szczyt.

3. P i x i e s  "B e n e a t h  T h e  E y r i e"
 


Dotychczas podchodziłem dość ostrożnie do muzyki tej grupy. Owszem, lubiłem pojedyncze nagrania, ale całe albumy jakoś mi nie wchodziły. Sięgnąłem jednak z ciekawości po ich najnowszą płytę zaintrygowany okładką i wpadłem niczym Alicja w głąb króliczej nory. To co znalazłem wewnątrz przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Jeśli fani kręcili nosem na poprzedni album, to tu absoultnie nie mają podstaw do takich zachowań. Mało tego, śmiem twierdzić, że to jedna z najlepszych płyt w ich dorobku, która może stanowić ważny drogowskaz dla ich następców. "Beneath The Eyrie" to album pozbawiony mielizn i wypełniaczy dzięki czemu słuchacz otrzymuje tylko to co najlepsze w muzyce Pixies. Esencję, z której można zaparzyć naprawdę pyszną herbatę. Esencję tak mocną, że starczy z pewnością na kilkanaście filiżanek.

 4. M a r k  L a n e g a n  B a n d  "S o m e b o d y ' s  K n o c k i n g"
  


Album "Somebody's Knocking" to z kolei największe zaskoczenie odkryte przeze mnie przed kilkoma tygodniami. To tylko dowodzi, że nie ma co się spieszyć z pisaniem podsumowań. Mark Lanegan to postać, którą oczywiście kojarzyłem, ale jakoś nie śledziłem zbyt uważnie jego kariery. Coś mnie jednak tknęło by posłuchać tej płyty. Pierwsze dźwięki nie zdradzały jeszcze tego piękna, które ukryto w sercu płyty, choć już przyjemnie łechatły moje ucho. Brudny, matowy głos Lanegana doskonale wpisuje się w te mroczne dźwięki i stanowi za świetnego przewodnika. Prowadzi nas po swojej muzycznej krainie pokazując nam swe różne oblicza. Raz odmalowane brudem bluesa innym razem zatopione w elektronice. Co ciekawe, wszystko brzmi niezwykle spójnie przez co nie musimy bać się jakiegoś rozdźwięku miedzy tym światami. Jeśli zapytacie mnie o najjaśniejszy punkt tej płyty to odpowiem, że w moim przypadku wypada on tam gdzie umieszczono kompozycję Playing Nero. Panie Lanegan kłaniam się panu w pas.

5. S o p h i e  Z e l m a n i  "S u n r i s e"

      
Mówią, że aby polubić jazz trzeba do niego dojrzeć. Może coś w tym jest bo w ostatnim czasie jakoś chętniej zapuszczam się na te terytoria, dzięki czemu odkryłem coś tak absolutnie pięknego jak album "Sunrise". Tu również jak w przypadku Pixies zadziałała magia okładki, która pod powierzchnią skrywała niezgłębione pokłady zmysłowości, pięknych melodii i co tu dużo mówić, po prostu piękna. Od razu bięgnę uspokoić wszystkich tych, którzy na słowo jazz reagują w sposób alergiczny. Z tradycyjnym jazzem ta płyta nie ma wiele wspólnego, bardziej skłaniałbym się by szukać powiązań na teryroriach zarezerwowanych dla takich wykonawczyń jak Katie Melua. Album "Sunrise" działa na mnie niezwykle ożywczo, jest jak pierwsze oznaki wiosny, które niosą ze sobą obietnicę cieplejszych dni. 

L U C K Y  L O O S E R

 
Low Roar "Ross"
W tej kategorii wybrałem niezwykle nastrojowy i bardzo poruszający album, o którym również można by napisać, że zachwyca od strony wizualnej, ale po co się powtarzać, wszak każdy kto ma oczy nie przejdzie obok takiej okładki obojętnie. Wrażlliwe serce nie odtrąci też i muzyki, która sączy się leniwie, ale przez tę swoją niespieszność, hipnotyzuje słuchacza i oplata go pajączyną dźwięków. Rzecz dla wrażliwców, którzy piękno odnajdują tam gdzie większość widzi nudę. Warto zapamiętać tę nazwę. 



Jakub Karczyński

12 stycznia 2020

FLESH FOR LULU

W ostatnim czasie udało mi się w końcu zdobyć album "Long Live The New Flesh" (1987) grupy Flesh For Lulu. Do tej pory miałem to wyłącznie na winylu, ale skoro nadarzyła się okazja zakupu srebrnego krążka to skwapliwie z niej skorzystałem. Pomyślałem przy tej okazji by napisać słówko o tej dość dziś już zapomnianej grupie, której przewodził Nick Marsh. Zacząłem więc szperać w Internecie i pierwsze na co się natknąłem to informacja o jego śmierci w 2015 roku. Przegrał on walkę z rakiem przechodząc na drugą stronę w wieku 53 lat. Przyznam szczerze, że ów fakt bardzo mnie zaskoczył i co zrozumiałe zasmucił. Choć od wielu lat miałem na półce albumy Flesh For Lulu jakoś nigdy nie złożyło się bym uważniej prześledził historię grupy. Przysiadłem więc wieczorem przed komputerem by nadrobić to niedopatrzenie. Oszczędzę Wam jednak nudnej wyliczanki nazwisk oraz dat bowiem historia grupy Flesh For Lulu niczym szczególnym się nie wyróżnia na tle innych zespołów. Z potoku informacji można wyłowić jednak kilka co ciekawszych faktów.

Pierwszym jest informacja, że dość szybko zostali dostrzeżeni przez legendarnego radiowca jakim był John Peel. Uchylił im drzwi do studia BBC, gdzie zarejestrowali cztery utwory. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to przypadek odosobniony, ale z drugiej strony pomyślmy sobie ilu grupom nie dane było ucałować choćby klamki od drzwi tegoż studia. Poza tym pojawienie się w programie Peela to był zaszczyt i najlepszy z możliwych sposobów do zaistnienia w masowej świadomości. Co ciekawe największe zasługi w wypromowaniu grupy paradoksalnie nie przypadły Peelowi, a reżyserowi filmu "Some Kind of Wonderful" (1987). Ścieżka dźwiękowa do tego obrazu zawierała dość interesujący miks muzyczny wypuszczony spod palców takich grup jak choćby The Jesus & Mary Chain, The March Violets oraz rzecz jasna Flesh For Lulu. Nasi bohaterowie zamieścili na tymże soundtracku utwór I Go Crazy, który niemal z dnia na dzień zmienił ich pozycję rynkową. Nick Marsh przyznał po latach, że był to przełomowy moment w historii zespołu. To właśnie wtedy zamienili małe, podrzędne kluby na sale o zdecydowanie większej pojemności. I choć nigdy nie przebili się do pierwszej ligi to z pewnością mieli zadatki na to by wykroić dla siebie z tego tortu nieco większy kawałek. Polecam w wolnej chwili zapoznać się z ich dorobkiem, na który to składają się cztery albumy - "Flesh For Lulu" (1984), "Big Fun City" (1985), "Long Live The New Flesh" oraz "Plastic Fantastic" (1989). Jest też jeden oszukany album grupy, o którym słów kilka w dalszej części tekstu. W zasadzie nie ma różnicy od której płyty zaczniecie bowiem wszystkie godne są polecenia. Osobiście zaczynałem od ich drugiego albumu - "Big Fun City", który to zakupiłem przed laty w nieistniejącym już sklepie przy ulicy Taczaka w Poznaniu. Nie pamiętam tylko czy najpierw zdobyłem analoga czy może płytę CD, ale nie ma to już dziś większego znaczenia. Kompakt jest o tyle ciekawy, że zawiera jeszcze dograną EP-kę "Blue Sister Swing". Analog, który posiadam w swych zbiorach jej nie posiada, ale wiem, że są też inne wydania, na których to można jej posłuchać. Zazwyczaj kręcę nosem na różnego rodzaju dogrywki, ale w tym wypadku dobrze się stało, że dołączyli ją do reszty płyty. 

Gdy tak zagłębiałem się w historię grupy odkryłem, że po rozpadzie grupy, który to nastąpił w 1992 roku, Nick Marsh wraz z gitarzystą Roocco Bakerem powołali do życia zespół Gigantic. Do składu dokoptowali jeszcze dwóch muzyków i zabrali się za tworzenie materiału na debiutancką i jak się później okazało, ich jedyną płytę. Album zatytułowany "Disenchanted" (1996) był mocniejszy w wyrazie niż dokonania ich macierzystej formacji, ale nie pozbawiono go na szczęście nośnych melodii. Materiał jednak nie spełnił oczekiwań słuchaczy i przepadł na rynku, a Columbia Records niezadowolona z wyników sprzedaży, postanowiła zrezygnować z usług zespołu. Grupie udało się jeszcze wydać EP-kę zatytułowaną tak samo jak pełnowymiarowy album z równie brzydką okładką co ich debiut. Być może to było jednym z czynników przez, który zespół zamiast zrobić karierę zatonął w muzycznym oceanie. Warto jednak przypomnieć sobie ich dorobek choćby przez wzgląd na Nicka Marsha. Ciekawostką w tym przypadku jest to, że po latach, gdy dokonywano reedycji tego materiału zrobiono rzecz dość kuriozalną. Otóż nazwa Gigantic posłużyła za tytuł dla tegoż albumu, a płyta została opatrzona logiem grupy ... Flesh For Lulu. Przyozdobiono ją też inną, zdecydowanie ciekawszą okładką i wzbogacono o dwa utwory dostępne wcześniej na EP-ce "Disenchanted". Zabrakło jednak kompozycji Seasons In The Sun z repertuaru Jacquesa Brela (oryg. Le Moribond) więc chcąc mieć pełny ogląd kompozycji musicie i tak zakupić tę EP-kę.

Po upływie dziesięciu lat, najwierniejsi słuchacze doczekali się też wydania pierwszej i jedynej solowej płyty Marsha, zatytułowanej "A Universe Between Us" (2006), która to odsłaniała nieco inną twarz Nicka. Bardziej zadumaną, wyciszoną i melancholijną. Jej muzyczną zawartość najlepiej oddał pisarz, Andy Close, który napisał, że to "coś czego można słuchać o 2 w nocy z butelką czerwonego wina, obserwując przez okno księżyc i gwiazdy". I taka też jest ta płyta, obracająca się gdzieś wśród poetyki bardów snujących swe niewesołe opowieści dla dużych dzieci przy szklaneczce alkoholu i w oparach papierosowego dymu. 

Tutaj stawiamy kropkę bo to koniec naszej podróży. Śmierć Nicka zamknęła definitywnie rozdział z napisem Flesh For Lulu jak i jego solową karierę. Jeśli więc nigdy wcześniej nie zetknęliście się z tą grupą to mam nadzieję, że moje zachęty podziałają na Was stymulująco i posłuchacie jednego lub dwóch utworów. Być może na tym poprzestaniecie, a może stanie się cud i będzie to początek nowej, ekscytującej przygody. Odważcie się tylko zrobić ten pierwszy krok.

Jakub Karczyński