12 stycznia 2020

FLESH FOR LULU

W ostatnim czasie udało mi się w końcu zdobyć album "Long Live The New Flesh" (1987) grupy Flesh For Lulu. Do tej pory miałem to wyłącznie na winylu, ale skoro nadarzyła się okazja zakupu srebrnego krążka to skwapliwie z niej skorzystałem. Pomyślałem przy tej okazji by napisać słówko o tej dość dziś już zapomnianej grupie, której przewodził Nick Marsh. Zacząłem więc szperać w Internecie i pierwsze na co się natknąłem to informacja o jego śmierci w 2015 roku. Przegrał on walkę z rakiem przechodząc na drugą stronę w wieku 53 lat. Przyznam szczerze, że ów fakt bardzo mnie zaskoczył i co zrozumiałe zasmucił. Choć od wielu lat miałem na półce albumy Flesh For Lulu jakoś nigdy nie złożyło się bym uważniej prześledził historię grupy. Przysiadłem więc wieczorem przed komputerem by nadrobić to niedopatrzenie. Oszczędzę Wam jednak nudnej wyliczanki nazwisk oraz dat bowiem historia grupy Flesh For Lulu niczym szczególnym się nie wyróżnia na tle innych zespołów. Z potoku informacji można wyłowić jednak kilka co ciekawszych faktów.

Pierwszym jest informacja, że dość szybko zostali dostrzeżeni przez legendarnego radiowca jakim był John Peel. Uchylił im drzwi do studia BBC, gdzie zarejestrowali cztery utwory. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to przypadek odosobniony, ale z drugiej strony pomyślmy sobie ilu grupom nie dane było ucałować choćby klamki od drzwi tegoż studia. Poza tym pojawienie się w programie Peela to był zaszczyt i najlepszy z możliwych sposobów do zaistnienia w masowej świadomości. Co ciekawe największe zasługi w wypromowaniu grupy paradoksalnie nie przypadły Peelowi, a reżyserowi filmu "Some Kind of Wonderful" (1987). Ścieżka dźwiękowa do tego obrazu zawierała dość interesujący miks muzyczny wypuszczony spod palców takich grup jak choćby The Jesus & Mary Chain, The March Violets oraz rzecz jasna Flesh For Lulu. Nasi bohaterowie zamieścili na tymże soundtracku utwór I Go Crazy, który niemal z dnia na dzień zmienił ich pozycję rynkową. Nick Marsh przyznał po latach, że był to przełomowy moment w historii zespołu. To właśnie wtedy zamienili małe, podrzędne kluby na sale o zdecydowanie większej pojemności. I choć nigdy nie przebili się do pierwszej ligi to z pewnością mieli zadatki na to by wykroić dla siebie z tego tortu nieco większy kawałek. Polecam w wolnej chwili zapoznać się z ich dorobkiem, na który to składają się cztery albumy - "Flesh For Lulu" (1984), "Big Fun City" (1985), "Long Live The New Flesh" oraz "Plastic Fantastic" (1989). Jest też jeden oszukany album grupy, o którym słów kilka w dalszej części tekstu. W zasadzie nie ma różnicy od której płyty zaczniecie bowiem wszystkie godne są polecenia. Osobiście zaczynałem od ich drugiego albumu - "Big Fun City", który to zakupiłem przed laty w nieistniejącym już sklepie przy ulicy Taczaka w Poznaniu. Nie pamiętam tylko czy najpierw zdobyłem analoga czy może płytę CD, ale nie ma to już dziś większego znaczenia. Kompakt jest o tyle ciekawy, że zawiera jeszcze dograną EP-kę "Blue Sister Swing". Analog, który posiadam w swych zbiorach jej nie posiada, ale wiem, że są też inne wydania, na których to można jej posłuchać. Zazwyczaj kręcę nosem na różnego rodzaju dogrywki, ale w tym wypadku dobrze się stało, że dołączyli ją do reszty płyty. 

Gdy tak zagłębiałem się w historię grupy odkryłem, że po rozpadzie grupy, który to nastąpił w 1992 roku, Nick Marsh wraz z gitarzystą Roocco Bakerem powołali do życia zespół Gigantic. Do składu dokoptowali jeszcze dwóch muzyków i zabrali się za tworzenie materiału na debiutancką i jak się później okazało, ich jedyną płytę. Album zatytułowany "Disenchanted" (1996) był mocniejszy w wyrazie niż dokonania ich macierzystej formacji, ale nie pozbawiono go na szczęście nośnych melodii. Materiał jednak nie spełnił oczekiwań słuchaczy i przepadł na rynku, a Columbia Records niezadowolona z wyników sprzedaży, postanowiła zrezygnować z usług zespołu. Grupie udało się jeszcze wydać EP-kę zatytułowaną tak samo jak pełnowymiarowy album z równie brzydką okładką co ich debiut. Być może to było jednym z czynników przez, który zespół zamiast zrobić karierę zatonął w muzycznym oceanie. Warto jednak przypomnieć sobie ich dorobek choćby przez wzgląd na Nicka Marsha. Ciekawostką w tym przypadku jest to, że po latach, gdy dokonywano reedycji tego materiału zrobiono rzecz dość kuriozalną. Otóż nazwa Gigantic posłużyła za tytuł dla tegoż albumu, a płyta została opatrzona logiem grupy ... Flesh For Lulu. Przyozdobiono ją też inną, zdecydowanie ciekawszą okładką i wzbogacono o dwa utwory dostępne wcześniej na EP-ce "Disenchanted". Zabrakło jednak kompozycji Seasons In The Sun z repertuaru Jacquesa Brela (oryg. Le Moribond) więc chcąc mieć pełny ogląd kompozycji musicie i tak zakupić tę EP-kę.

Po upływie dziesięciu lat, najwierniejsi słuchacze doczekali się też wydania pierwszej i jedynej solowej płyty Marsha, zatytułowanej "A Universe Between Us" (2006), która to odsłaniała nieco inną twarz Nicka. Bardziej zadumaną, wyciszoną i melancholijną. Jej muzyczną zawartość najlepiej oddał pisarz, Andy Close, który napisał, że to "coś czego można słuchać o 2 w nocy z butelką czerwonego wina, obserwując przez okno księżyc i gwiazdy". I taka też jest ta płyta, obracająca się gdzieś wśród poetyki bardów snujących swe niewesołe opowieści dla dużych dzieci przy szklaneczce alkoholu i w oparach papierosowego dymu. 

Tutaj stawiamy kropkę bo to koniec naszej podróży. Śmierć Nicka zamknęła definitywnie rozdział z napisem Flesh For Lulu jak i jego solową karierę. Jeśli więc nigdy wcześniej nie zetknęliście się z tą grupą to mam nadzieję, że moje zachęty podziałają na Was stymulująco i posłuchacie jednego lub dwóch utworów. Być może na tym poprzestaniecie, a może stanie się cud i będzie to początek nowej, ekscytującej przygody. Odważcie się tylko zrobić ten pierwszy krok.

Jakub Karczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz