09 lipca 2019

COMING OUT?

Przystępując do pisania tego posta trochę obawiałem się jak też zostanie on odebrany zwłaszcza przez grono płci pięknej. Z góry zastrzegam, że nie było moim celem umniejszać roli i znaczenia pań na scenie, a jedynie chciałem napisać o czymś co mnie uwiera niczym kamień w bucie. Może powinienem temat przemilczeć, ale nie potrafię. Muszę to w końcu napisać. Nie lubię kobiet, wolę panów. Jakkolwiek głupio by to nie zabrzmiało to proszę nie łączyć tej deklaracji z orientacją seksualną, która w tym przypadku nie ma akurat nic do rzeczy. Ta prowokacyjna zbitka słowna ma na celu tylko i wyłącznie zwrócić uwagę na fakt, o którym parę słów poniżej. Zanim jednak o tym, chciałbym tylko zaznaczyć, że owe wynurzenia nie mają charakteru ogólnego, a dotyczą tylko wąskiego fragmentu sceny muzycznej. Nie jest więc tak, że kobiece głosy drażnią me ucho w sposób ciągły. Co to, to nie. Zaświadczy o tym najlepiej kolekcja moich płyt, wśród których bez trudu wyszperacie albumy z genialnymi wokalistkami takimi jak choćby Kate Bush, Bjork czy Lisa Gerrard. W obliczu takich głosów niejeden mężczyzna może poczuć się jak amator. Jednakże w muzyce nie zawsze chodzi o precyzję, skalę głosu czy też jego czystość. W przypadku muzyki o jakiej myślę i jakiej obecnie najczęściej słucham, najbardziej liczy się co innego. Zadziorność, surowość i nieokrzesanie. Te przymioty jakby nie patrzeć bardziej pasują do mężczyzn stąd też ilekroć sięgam po muzykę naznaczoną piętnem post punku czy zimnej fali, wolę gdy miejsce przy mikrofonie zajmuje mężczyzna. Nie oznacza to, że kobiety się do tego nie nadają. Wystarczy spojrzeć na to co wyrabiały swymi głosami Siouxsie czy Anja Huwe by przekonać się, że od każdej reguły zawsze znajdzie się wyjątek. Są jednak i takie niewiasty, które natura obdarzyła delikatniejszym gardłem, niezbyt pasującym do chłodu i surowizn post punku. Powstaje wtedy pewien rozdźwięk między muzyką a wokalem, który niekorzystnie wpływa na całokształt kompozycji. Wokalistki takie zbytnio "zmiękczają" swym głosem muzykę przez co nawet najbardziej szorstkie dźwięki są jakieś takie gładsze. Refleksja takowa naszła mnie już jakiś czas temu, ale dopiero teraz zebrałem się na to by ją wyartykułować. Przyczyniem do tego stał się odsłuch albumu The March Violets "The Botanic Verses" (1993). To kompilacja dokonań dość mało znanego zespołu z kręgu muzyki post punk, gdzie obowiązki wokalne dzielili między sobą Simon Denbigh oraz Cleo Murray zastąpiona później przez Rosie Garland. Gdy tak zgłębiałem tajniki tejże składanki poczułem, że coś mi tam nie gra. Niby wszystko jest jak należy, ale momentami czułem, że męczą mnie niektóre utwory. Po szybkiej analizie okazało się, że żeńskie głosy choć piękne to nie do końca pasują mi do tej muzyki. Ich zaśpiewy mające w zamyśle dodać klimatu, w ogólnym rozrachunku są niczym pilnik, który ściera zbyt szorstkie krawędzie w tej muzyce. Podobne uczucia towarzyszą mi w przypadku projektu The Eden House, gdzie prym wokalny jak wiadomo wiodą panie. Czasami zastanawiam się jakby brzmiał ten projekt, gdyby zaproszono do niego mężczyzn. Czy bardziej by na tym zyskał czy może wręcz przeciwnie. Może kiedyś powstanie i taka odsłona, wtedy będziemy mogli się przekonać kto z tej konfrontacji wyszedłby zwycięsko. Osobiście stawiam na panów, ale wcale nie jest powiedziane, że ten mecz musi zakończyć się czyjąś wygraną, wszak w grach sportowych opartych na rywalizacji istnieje też pojęcie remisu. I może to jest właśnie najsprawiedliwsze rozwiązanie.

Jakub Karczyński


PS Obraz użyty do zilustrowania wpisu to "Tristan i Izolda" autorstwa Edmunda Leightona.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz