25 stycznia 2019

PŁYTONOSZ

W ostatnich miesiącach przystopowałem nieco z nabywaniem kolejnych płyt do mojej kolekcji. Rozważniej staram się wybierać nowe nabytki nie rzucając się już z taką ekscytacją na wszystko co trafi w zasięg mego wzroku. Z tej też przyczyny odpuściłem sobie najnowszy album Marianne Faithfull, który właściwie nie zaskakuje niczym nowym, a nabywanie albumu dla dwóch utworów i to w cenie blisko osiemdziesięciu złotych uważam za szaleństwo. Wolę w to miejsce kupić sobie coś ze staroci, poszerzyć nieco swój muzyczny horyzont jak i zainwestować w coś nieznanego. Czasem to ryzyko się opłaci, innym razem trzeba przełknąć gorzką pigułkę jak choćby z katastrofalnym albumem Virgin Prunes "Heresie" (1982). Rzecz absolutnie niesłuchalna, niestrawna i obłąkańcza. W sam raz jako podkład muzyczny dla zakładów psychiatrycznych. Nie tego spodziewałem się po twórcach tak genialnego albumu jakim jest "...If I Die, I Die" (1982). Niestety nie było jak sprawdzić zawartości więc trzeba było podjąć to ryzyko. Tym razem mój nos wywiódł mnie na manowce, ale tak to już bywa, raz pod wozem, raz na wozie. Na szczęście nie była to jedyna płyta jaką mi w ostatnim czasie dostarczono.

Najbardziej uradowało mnie stare wydanie albumu "Gone To Earth" (1986) Davida Sylviana, który to różni się względem wersji zremasterowanej tak liczbą płyt jak i ilością utworów. W pierwotnej edycji jest mniej utworów jak i płyt, ale to w zupełności wystarczy. Wyznaję bowiem zasadę, że mniej znaczy więcej. Na cóż nam wszystkie te dodatki, remiksy, które rzadko kiedy wnoszą coś istotnego do tematu. Liczy się przecież tylko esencja dlatego też nie znoszę gdy wytwórnie uszczęśliwiają mnie  dodatkami wznawiając jakiś materiał. Cieszę się, że w końcu udało mi się zdobyć tą pierwotną edycję bowiem jeśli już słuchać Sylviana to tylko w takiej wersji. Największą zbrodnią w przypadku twórczości Sylviana była reedycja albumu "Secrets Of Beehive" (1987) pozbawiona najgenialniejszej kompozycji jaką jest Forbidden Colours. W jego miejsce pojawił się utwór Promised (The Cult Of Eurydice) nie mający już w sobie tej magii. Zwróćcie na to uwagę jeśli będziecie chcieli wzbogacić kolekcję o ten właśnie album.

Z kolei Sun Kil Moon to moje pierwsze podejście do twórczości tego zespołu. Oczywiście zdaję sobie sprawę skąd wywodzi się lider (wcześniej działał pod szyldem Red House Painters) i to właśnie za jego sprawą zdecydowałem się zakupić debiutancki album "Ghosts Of The Great Highway" (2003). Muzykę zawartą na tymże albumie docenią z pewnością ci, którzy lubią niespieszny, z lekka melancholijny klimat, choć nie brak tu też bardziej dynamicznych dźwięków. Sama muzyka nie daje się tak łatwo zaklasyfikować bowiem co i rusz myli tropy. Raz brzmi jak alt country, innym razem kieruje uwagę słuchacza w rejony post rocka by na koniec wydobyć jeszcze pierwiastek znany z piosenek autorskich. Wszystko jednak sprowadza się do wspólnego mianownika jakim jest melancholia.  

Gary Numan to już zdecydowanie inne doznania muzyczne. Bardziej szorstkie, bliższe dokonaniom Nine Inch Nails choć nie pozbawione specyficznego piękna. Sam Numan wysoko ceni sobie dokonania Trenta Reznora, którego utwór Closer uważa za swój singiel wszech czasów. Nawet średnio osłuchany fan dostrzeże, że w pewnym momencie Numan przestawił zwrotnicę i wjechał na tory jakimi poruszali się dotychczas NIN. Mistrz wbił się tym samym w buty ucznia choć nie jestem przekonany czy wyszło mu to na dobre. Dotychczas to on wyznaczał kierunki, inspirował. Teraz te role się odwróciły.
Egzemplarz, który udało mi się zdobyć to wyłącznie egzemplarz promocyjny, cenny o tyle, że zawiera jedno dodatkowe nagranie i to nie byle jakie bo Down In The Park zarejestrowane w londyńskim Hammersmith Odeon. Normalnie kręciłbym nosem na te dogrywki, ale wkrótce ma pojawić się reedycja tej płyty zawierająca tylko podstawowy materiał płyty. Trzeba będzie się w nią zaopatrzyć no chyba, że uda mi się do tego czasu zakupić starą edycję.

Na koniec zostawiłem sobie najnowsze wydawnictwo pani Kowalskiej, która to zachwyciła mnie swym debiutem, a potem nie śledziłem już jej kariery tak uważnie. Dopiero teraz zdecydowałem się sięgnąć po jej nową płytę, zachęcony singlowym nagraniem Aya i muszę przyznać, że jestem bardzo pozytywnie zaskoczony tym albumem. Czytając wywiady poprzedzające ukazanie się krążka, artystka zarzekała się, że nowa muzyka będzie mniej depresyjna. Nie wiem jak wielkie było stężenie depresji na jej wcześniejszych płytach, ale i tym razem album ocieka może nie depresją, ale z pewnością melancholią. Mnie tam takie rozwiązanie odpowiada, bo jeśli mielibyśmy otrzymać drugie Coś optymistycznego, to z pewnością długo by ta płyta nie zagrzała miejsca w mojej płytotece. Interesująca jest tu zwłaszcza muzyka, niezwykle różnorodna, eksplorująca tradycję, ale mocno trzymająca się współczesności. Trochę szkoda, że album ten przeszedł tak jakoś bez większego echa bo z pewnością zasługuje na uwagę słuchaczy.  Oby więcej tak udanych płyt na naszym rodzimym rynku. Miejmy nadzieję, że to dobry omen na przyszłość.

Jakub Karczyński

2 komentarze:

  1. Widzę Kowalską, więc z tego miejsca polecam Ci, drogi Autorze, najnowszy rzut biedronkowy. Wczoraj o siódmej zerwałem się z łóżka, żeby zapolować na Kobong "Chmury nie było". Tak, ten sam drugi zremasterowany album Kobonga. Dodatkowo wyszedłem z owada z najnowszym krążkiem od Janusza Grzywacza i jego Laboratorium (pierwszy studyjny album po ponad trzech dekadach milczenia). Na zachętę wziąłem Nosowska/Osiecka z bonusowym DVD typu 'making of" i Hey - "Miłość Uwaga Ratunku Pomocy" też z dvd. Każdy z tych albumów kosztuje 15 zł., więc jeśli Cię coś interesuje (pamiętam, że kupowałeś winyle w biedonce), to serdecznie polecam zapoznać się z ofertą biedrony.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kowalska. Cóż, dostałem ten album od Kasi z piękną dedykacją. Lubię jej głos i kiedyś się w niej podkochiwałem. Najnowsze dzieło? Poprawne. Zdecydowanie brakuje tu lokomotywy, która pociągnęłaby całą płytę.
    Co do Sylviana. Pozwolę sobie nie zgodzić się z szanownym Panem. Pisałem o tym albumie u siebie na blogu i jest to jedna z mych ukochanych płyt roku 1986, a może i całych osiemdziesiątych. Z czym się nie zgadzam? Z tym nędznym jednopłytowym wydaniem. Otóż oryginalne wydanie winylowe zawiera 17 utworów. Wydanie które nabyłeś prawdopodobnie 13. Natomiast na tym dwudyskowym CD jest ich 20 czyli raptem o trzy więcej od oryginału. Chyba w takiej sytuacji wybór jest prosty. Jednopłytowe wydanie CD jest niepełne i nadaje się do kosza co najwyżej. To tylko moje widzenie sprawy.
    Tak czy owak zakupy przednie.

    OdpowiedzUsuń