17 października 2017

ZAPOMNIANA ŚWIĘTA WOJNA

Tegoroczną jesień rozpocząłem od polowania na grubego zwierza. Nie był to zwykły dzik, jeleń czy sarna. To by było zbyt łatwe. Mnie marzyło się ustrzelenie gatunku będącego dziś już na wymarciu. Album "Holy War"  (1992) łódzkiej grupy Blitzkrieg to niesłusznie zapomniana karta naszej rodzimej fonografii. Gdyby nie zaniedbano jego promocji być może dziś wymienialibyśmy go jednym tchem obok takich pereł polskiej fonografii jak debiutancki album Wilków czy "Nowej Aleksandrii" Siekiery. Tak różnobarwny, że aż trudno zamknąć go tylko w jednej szufladzie stylistycznej. Sam zespół twierdził, że grają heavy new wave, cokolwiek miałoby to oznaczać. Ponoć szukali swojej własnej drogi, chcieli brzmieć tak jak żaden inny zespół. I chyba im się to udało, bo nawet dziś mam problem z zaklasyfikowaniem tej muzyki. Nie jest to ani typowy rock, ani gotyk czy też post punk. To mieszanka tego wszystkiego, a nawet więcej, bo i nie brak tu też elementów charakterystycznych dla folku. To trochę tak jakby wrzucić do garnka zadziorność wczesnego U2, dodać chłód Bauhausu, wymieszać z szaleństwem Virgin Prunes i dosypać dla smaku The Psychedelic Furs czy Cassandra Complex. Sam zespół w kręgu swych inspiracji wskazywał na tak znamienite zespoły jak Killing Joke, Public Image Limited, Midnight Oil czy wspomniany już przeze mnie Bauhaus. Największym plusem albumu "Holy War" jest to, że pomimo tylu nawiązań, ma on swój własny styl. Nie sposób jednoznacznie powiedzieć, kto dla zespołu Blitzkrieg stanowił główną inspirację. Zdaję sobie sprawę, że rozsmakują się w tym daniu wyłącznie wielbiciele tego typu klimatów, ale i tak namawiam pozostałych na spróbowanie choćby jednego widelca, aby przekonać się jak intrygująco brzmiała polska muzyka. Cieszę się, że po tylu latach poszukiwań wreszcie wpadł on w moje ręce. Co prawda trzeba liczyć się z dość sporym wydatkiem, ale trudno się temu dziwić jeśli weźmie się pod uwagę liczbę wytłoczonych kopii, brak wznowień oraz status albumu kultowego. "Holy War" to mocno zakurzone dzieło, które śmiało jednak można postawić na półce obok takich grup jak Siekiera, Aya Rl, Klaus Mittfoch, 1984, Made In Poland czy też przy debiutanckim albumie Wilków. Gwarantuję, że wstydu nie będzie.

Jakub Karczyński
 

15 października 2017

NIEUCHWYTNY ŁOWCA ANDROIDÓW

Chciałbym napisać, że jestem właśnie w trakcie słuchania nowej ścieżki dźwiękowej do filmu "Blade Runner 2049", ale niestety próżno jej szukać na sklepowych półkach. Chyba taka już tradycja bo jak wieść niesie, ścieżki dźwiękowej skomponowanej przez Vangelisa do filmu "Blade Runner" (1982) też nie można było nigdzie dostać. Trzeba było czekać, aż dwanaście lat posiłkując się bootlegami, nim stacjonarne odtwarzacze mogły skonsumować wspomniany soundtrack. Minęło tyle lat, a historia zdaje się zataczać koło. Widać tak musi być, choć gdy popatrzy się na liczbę ścieżek dźwiękowych, które okupują sklepowe półki, to pewien niesmak pozostaje. Co ciekawe w tak bezpardonowy sposób potraktowani zostali wyłącznie słuchacze korzystający z płyt bo ludzie hołdujący streamingowi, mogą cieszyć się tym soundtrackiem już od 5 października. Jakim cudem film, na który czekało tylu fanów, został pozbawionych fizycznego nośnika z muzyką skomponowaną przez Hansa Zimmera i Benjamina Wallfischa? Jakim cudem film, o którym tyle mówi się w radiu, prasie czy telewizji został potraktowany w tak nieelegancki sposób? To pytania na które nie potrafię znaleźć odpowiedzi. Owszem płyta CD odchodzi pomału do lamusa, ale przecież jeszcze nie umarła. Skoro ścieżka dźwiękowa do "La La Land" (jednego z poprzednich filmów w którym zagrał Ryan Gosling), wylewała się niemal z każdego sklepu, to dlaczego fani filmu "Blade Runner 2049" muszą obchodzić się smakiem? Nie wiem. Mam nadzieję, że to tylko kwestia czasu, aż ktoś naprawi to niedopatrzenie.

Co więc zatem mogą nabyć fani, poza biletem do kina? Na najpopularniejszym, krajowym portalu aukcyjnym możemy zakupić co najwyżej gadżety (plakaty, kubki, koszulki) z najnowszego Blade Runnera. Na zagraniczne portale też nie ma co liczyć. Niemniej to nie tak, że ścieżki dźwiękowej nie ma. W Stanach Zjednoczonych ktoś wystawia takowy egzemplarz, ale życzy sobie za to prawie siedemset złotych. Dziękuję bardzo, ale nie sądzę by owa muzyka była tak powalająca, aby warto było wydać na nią, aż tak horrendalną kwotę. Trudno, obejdę się smakiem. Być może ktoś kiedyś pójdzie po rozum do głowy i otworzy dla tej ścieżki dźwiękowej szerszy kanał dystrybucji. Nim to jednak nastąpi, wyjmę z pudełka muzykę do pierwszego "Blade Runnera" i zanurzę się w tym jakże pięknym i melancholijnym świecie.

Jakub Karczyński
 

02 października 2017

DOGS IN TREES - PIÓRA MEW (2015)

Po co chodzić głównym traktem, skoro można poboczami? Takie oto pytanie zakiełkowało mi w głowie po wysłuchaniu debiutanckiego albumu Dogs In Trees. Widoki przecież piękniejsze, ścieżka nie zatłoczona, no i przede wszystkim nie jesteśmy skazani na oglądanie wciąż tych samych twarzy. Nie lekceważmy więc tego co dzieje się w podziemiu, tego co dopiero kiełkuje z ziemi, bo jeśli tym wzgardzimy to być może nigdy nie zakwitnie.

Mało brakowało, a o Dogs In Trees usłyszałoby tylko wąskie grono zapaleńców i ewentualnie najbliżsi członkowie rodziny. Próba zebrania funduszy na zrealizowanie owego albumu zakończyła się fiaskiem i gdyby nie zapał twórcy Pawła Goździewicza, być może zawartość albumu "Pióra mew" na zawsze wylądowałaby w szufladzie. Na szczęście stało się inaczej i dziś każdy chętny może zaznajomić się z zawartością płyty. A jest czego słuchać. O istnieniu tej płyty wiedziałem już od pewnego czasu, ale dopiero w maju tego roku zdecydowałem się na jej zakup. Nie od razu trafiła ona do mojego odtwarzacza. Musiała trochę odczekać bo przecież nie każdego dnia człowiek ma ochotę na taką muzykę. Gdy jednak nastała jesień, chętniej zacząłem wyciągać z regałów z płytami albumy takich grup jak 1984, Aya RL, czy Made In Poland. Trudno o lepsze towarzystwo jak i okazję, aby nastawić album Dogs In Trees. Chłód i surowość tamtych produkcji czuć także i tutaj, choć przecież dzieli te wydawnictwa naprawdę spory szmat czasu. Zmieniło się praktycznie wszystko, ale to co pozostało niezmienne, to zamiłowanie do brzmień zimnych jak nasz Bałtyk. Nie bez powodu wspomniałem o morzu, bo przecież Dogs In Trees to zespół/projekt pochodzący z Trójmiasta. Można by rzec, że chłód mają zapisany w DNA i chyba coś w tym jest bowiem zawartość albumu rzadko kiedy ogrzewa naszą skórę promieniami słońca. Częściej jesteśmy wystawieni na działanie zimnych, syntetycznych brzmień zatopionych w mrokach nocy. Jakby tego było mało, z zakamarków wypełza jeszcze niepokój, co tylko potęguje niesamowite doznania. "Pióra mew" z pewnością trafią do serc zakochanych w zimnej fali, ale także powinny oczarować miłośników elektroniki. Sporo tu mroku, ale jest on podany w tak różnych odcieniach, że nie ma obawy o znużenie jego zbyt jednolitym charakterem. Wszystkie zebrane tu kompozycje zasługują na uwagę, ale do pewnych utworów wracam częściej niż do innych. Największe wrażenie zrobiło na mnie serce tego albumu w postaci kompozycji usf. Za tym enigmatycznym tytułem kryje się muzyka, która początkowo brzmi jakby była jakimś brudnopisem Republiki by za chwilę odbić w kierunku melancholijnej, zimnej fali. Ta blisko ośmiominutowa kompozycja to najdłuższe nagranie na tymże albumie i chyba też najpiękniejsze. Z kolei Enough kojarzy mi się z ostatnią płytą Siekiery "Ballady na koniec świata" (2011). To ten sam rodzaj oszczędnych środków wyrazu kierujących uwagę na tekst utworu. Stawiający go ponad muzyką dla uwypuklenia jego wagi. Jeśli już przy tekstach jesteśmy to polecam zwrócić szczególną uwagę na jedną z dwóch polskojęzycznych kompozycji. Teraz i jutro zachwyca nie tylko muzyką, ale i tekstem. Dobry tekst poznać po tym, że nie trzeba wstydzić się za jego autora. To właśnie jeden z takich, przy których mojej twarzy nie wykrzywia żaden grymas niesmaku. Po angielsku wszak zaśpiewać można wszystko i jakoś to brzmi. Język polski jest bezlitosny i najdobitniej odsłania grafomaństwo i mielizny literackie na jakie wpływa twórca. Stąd też mam duży szacunek do zespołów, które decydują się śpiewać w naszym rodzimym języku i robią to dobrze. Szkoda, że Dogs In Trees nie nagrało całej płyty z polskimi tekstami, bo naprawdę nie ma się czego wstydzić. Rozumiem jednak, że w dobie globalnego rynku, ambicje zespołu wykraczają poza granice naszego kraju. Nie mam im tego za złe, pod warunkiem, że na kolejnych albumach nie zapomną oczarować nas równie pięknymi, rodzimymi tekstami.

"Pióra mew" to interesująca reinterpretacja nurtu cold wave zwanego u nas zimną falą. To nie tylko piękne odczytanie dorobku grup tworzących w tym stylu, ale i próba nadania temu nurtowi nieco nowego biegu. Dobrze, że wciąż są zespoły, które chcą tak grać i dokładać kolejną cegiełkę do tej monumentalnej budowli. Szkoda tylko, że o takich płytach nie poczytamy w gazetach, nie usłyszymy ich w ogólnopolskim radiu, a przede wszystkim nie znajdziemy ich na sklepowych półkach. Nie wydaje ich przecież żaden fonograficzny gigant. Na szczęście są jeszcze wydawcy i wydawnictwa nie bojące się inwestować w taką muzykę i chwała im za to. Dlatego warto ich szukać i penetrować piwnice undergroundu, aby nie przeoczyć czegoś naprawdę istotnego.

Jakub Karczyński